Strach przed OFEma wielkie oczy

Roman Przasnyski
opublikowano: 2014-05-09 00:00

Wkwietniu deklaracje o pozostaniu w OFE złożyło zaledwie 56 tys. Polaków.

Gdyby takie tempo utrzymało się przez kolejne trzy miesiące, w ciągu których możemy dokonywać wyboru w tej kwestii, w funduszach emerytalnych zostałoby około 1,5 proc. ich obecnych klientów. To dramatycznie mało. Na Węgrzech w drugim filarze zostało około 102 tys. osób, czyli 3,3 proc. pierwotnej liczby członków. Nawet biorąc pod uwagę skłonność do czekania ze składaniem deklaracji na ostatnią chwilę, na razie trudno się spodziewać, że znacząco przebijemy Węgrów. Ale sprawa wcale jeszcze nie jest przesądzona.

W porównaniu zarówno z indeksami czołowych giełd światowych, jak i większą częścią parkietów rynków wschodzących, warszawski rynek od początku roku zachowuje się słabo. Do tego bardzo wyraźny jest spadek aktywności handlu, mierzonej wolumenem obrotów. Jeśli wziąć pod uwagę zarówno obecny stan naszej gospodarki, jak i jej perspektywy, powinniśmy być w centrum zainteresowania inwestorów zagranicznych, poszukujących atrakcyjnych i w miarę bezpiecznych miejsc lokowania kapitału.

Jednym z głównych, poza sytuacją na Ukrainie, czynników odpowiedzialnych za ten stan rzeczy, wydają się właśnie obawy związane z sytuacją po zmianach w systemie emerytalnym.

Wydaje się jednak, że obawy te są przesadzone, zarówno w porównaniu z sytuacją na przeżywającym kilka lat wcześniej parkiecie węgierskim, jak i w kontekście danych dotyczących naszego rynku. Giełdę w Budapeszcie oczywiście trudno uznać za kwitnącą, jednak powodem jest nie tylko nacjonalizacja aktywów funduszy emerytalnych, dokonana na Węgrzech w 2011 r. Tamtejszy indeks giełdowy spadł wówczas o 20 proc., ale w tym samym roku nasz WIG stracił tyle samo. Trudno więc mówić, że BUX w szczególny sposób ucierpiał z powodu nacjonalizacji drugiego filara emerytalnego. Trudno też jednoznacznie wiązać jego słabość jedynie z tym wydarzeniem, oceniając go w dłuższej perspektywie. Obecnie BUX jest 18 proc. poniżej poziomu z początku 2011 r., czyli z okresu, gdy „reformowano” tamtejsze OFE. Od prawie trzech lat węgierski indeks znajduje się w trendzie bocznym, a wolumen obrotów przez większą część tego okresu jest wyraźnie niższy niż przed nacjonalizacją funduszy emerytalnych.

Powtórka tego scenariusza w naszych warunkach jest raczej mało prawdopodobna. Co prawda udział naszych OFE w kapitalizacji giełdowej jest niemal dokładnie dwukrotnie wyższy niż na Węgrzech tuż przed reformą, jednak tamtejsze fundusze odpowiadały za 20-25 proc. dziennych obrotów, podczas gdy nasze OFE generują zaledwie 6-7 proc. giełdowego handlu. Pod względem tego drugiego kryterium znacznie ustępują inwestorom indywidualnym, których udział w obrotach co prawda systematycznie maleje, ale w 2013 r. wynosił 16 proc., czyli nieporównanie więcej niż udział funduszy. Trudno oczywiście liczyć, że pozostali uczestnicy rynku z łatwością przejmą ewentualną podaż akcji ze strony OFE, ale też nie ma podstaw, by zakładać, że kondycja i perspektywy polskiej gospodarki nie skłonią wreszcie inwestorów, w tym zagranicznych, do zainteresowania naszym rynkiem. Prawdopodobnie jednym z głównych czynników powstrzymujących ich przed tym jest właśnie niepewność, dotycząca sytuacji, w jakiej znajdą się OFE po zakończeniu pierwszej, najważniejszej „rundy transferowej” do ZUS. Gdy ta niepewność zniknie, a w międzyczasie ceny papierów jeszcze się obniżą, nie będzie przeszkód w zwiększaniu zakupów. Można też być pewnym, że zarządzający funduszami emerytalnymi, dysponujący wciąż potężnym pakietem akcji, zrobią wszystko, by złagodzić ewentualne negatywne konsekwencje odpływu pieniędzy. Im także wciąż będzie zależało na osiąganiu jak najlepszych wyników.