Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, czy na Igrzyskach XXIX Olimpiady w Pekinie odnieśliśmy sukces, to już powinien czuć się zaproszony w piątek 12 września na galę do siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Najbardziej zapiekli malkontenci zostaną tam przekonani, że było super — wszak reprezentacja przywiozła z Pekinu 2008 dziesięć medali, czyli dokładnie tyle ile z Aten 2004. Skład kruszcowy nawet się poprawił na odcinku srebra, bo wtedy było 3 — 2 — 5, teraz zaś 3 — 6 — 1, co dało Polsce dwudzieste miejsce.
Nachalna potrzeba sukcesu spowodowała, że uniesiony dziesiątym medalem prezes PKOl (patrz wektor dolny) od razu w Pekinie ogłosił nagięcie regulaminu nagród — otóż wszyscy medaliści zespołowi (czyli szermierze, wioślarze i kajakarki) otrzymają premie jak za laury
indywidualne, czyli według stawki 100-proc., nie zaś 75-proc. Poza tym dodatek w postaci samochodu osobowego dostanie każdy ze złotych wioślarzy — w poprzedniej wersji musieliby jeździć wspólnym busem. Żeby było jasne — wszystkim medalistom pełne stawki bezwzględnie się należą, ale żenująca jest ta
wymuszona doraźnymi potrzebami propagandowymi korekta regulaminu, który PKOl uchwalał z mocarstwowym zadufaniem.
Kult olimpijskiego sukcesu pozostaje fenomenem, gdy sobie uświadomimy, że w kategoriach stricte sportowych na wyższym poziomie często stoją mistrzostwa świata czy nawet zawody towarzyskie. Napięcie psychiczne powoduje, że rzadko udaje się połączyć olimpijskie złoto, czyli sukces względny, z rekordem, czyli mistrzostwem bezwzględnym (wyjątki bywają — patrz wektor górny). Narodowymi bohaterami zostają ci, którzy akurat na igrzyskach mieli życiowy fart albo wykorzystali potknięcie rywali. Poza tym gdy np. w kajakach o złocie rozstrzygają cztery tysięczne sekundy (czyli różnica osiemnastu milimetrów!), to technicyzacja igrzysk przekrocza już granicę człowieczeństwa. Dlatego na logikę za jedynie sprawiedliwe powinno się uznawać współzawodnictwo oparte na cyklu zawodów — puchar świata, lekkoatletyczną ligę czy całoroczną Formułę 1. Paradoksalnie jednak — szczytem sportowych marzeń jawi się ulotny, często przypadkowy medal olimpijski…
Obiektywna ocena polskiego startu w Pekinie, bez dęcia w fanfary, ale i bez lamentu, zawarta jest w tytule komentarza. Nie ma sensu rozpamiętywanie straconych szans, braku szczęścia etc. — przecież gdyby obdzielić wszystkich pechowców, to MKOl musiałby rozdać kilkaset kompletów medali pocieszenia. Polski sport po prostu stał się zapleczem najlepszych, wypełniaczem tła, specjalistą od ról drugoplanowych. Akademickim przykładem z Pekinu może być siatkówka, w której bez sukcesów wystartowali nasi wicemistrzowie świata i nasze dwukrotne mistrzynie Europy. Po obu brazylijsko-amerykańskich finałach (podwójne starcie zakończyło się remisem 1:1) trudno uniknąć wrażenia, że to niby ta sama gra, ale jednak inna.
Na koniec dwa słowa w imieniu kibiców telewizyjnych, stanowiących 99,9 proc. odbiorców igrzysk. W telewizji publicznej widzieliśmy zupełnie inny Pekin, niż w Eurosporcie. Przy czym nie jest to jakiś szczególny zarzut pod adresem TVP, bo dokładnie tak samo kastrują olimpiadę wszystkie narodowe telewizje, koncentrujące się na trzeciorzędnych nawet wydarzeniach z udziałem „swoich”. Łza się kręci za czasami, gdy ze względów technicznych w transmisjach dominował sygnał uniwersalny, przekazujący całej globalnej wiosce to, co jest najważniejsze i najciekawsze rzeczywiście, a nie co tylko wydaje się takie naszej chacie skraja.