Syndrom drabiny

Jacek Zalewski
opublikowano: 2005-03-09 00:00

Ponowione przez sejmową komisję śledczą ds. Orlenu wezwanie Aleksandra Kwaśniewskiego do stawienia się 15 marca w charakterze świadka zostanie potraktowane przez głowę państwa identycznie, jak to poprzednie, na wczoraj. Prezydent definitywnie postanowił nie rozmawiać z komisjami śledczymi już do końca kadencji — swojej i ich. W ten sposób do starej wojny sejmowo-rządowej doszła nowa: sejmowo-prezydencka.

Nawet najbardziej przychylnie nastawieni do Aleksandra Kwaśniewskiego ludzie nie pojmują, dlaczego w przeddzień umówionego spotkania z komisją zwyczajnie się obraził. Bardziej zrozumiały był jego stosunek do komisji badającej Rywingate — „powiedziałem wszystko prokuraturze i przed posłami nie będę tego powtarzał, bo nie muszę”. Jeśli natomiast tej orlenowskiej prezydent z własnej woli obiecał spotkanie i wynegocjował termin, to żadne zdjęcia z kolorowego tygodnika — nie będące przecież fotomontażami! — nie uzasadniają jego zaskakującej decyzji. Oceniając to zupełnie na zimno — oto konstytucyjny „gwarant ciągłości władzy państwowej” podkopał filar stabilności owej władzy, zrywając z klasyczną zasadą „pacta sunt servanda”.

Ocena fatalnego, emocjonalnego ruchu Aleksandra Kwaśniewskiego nie zmienia oczywiście naszej oceny komisji śledczej ds. Orlenu (ta badająca prywatyzację PZU jeszcze nie rozwinęła skrzydeł), która już wielokrotnie się ośmieszyła i zdyskwalifikowała jako organ zobowiązany do przestrzegania kodeksu postępowania karnego. Już sama okoliczność, że niektórzy posłowie śledczy czyhają na stanowiska osób przesłuchiwanych — na przykład Roman Giertych widzi siebie w tak znienawidzonym Pałacu Prezydenckim i odreagowuje stres, iż zbyt młody wiek uniemożliwia mu kandydowanie już w tym roku — jest prawną patologią. Wszelkie krytyczne argumenty prezydenta wobec pracy komisji są zasadne, chodzi jedynie o to, że Aleksander Kwaśniewski powinien je wygarnąć atakującym go posłom prosto w oczy, w Sali Kolumnowej — właśnie w imię praworządności i autorytetu Rzeczypospolitej.

Niestety, wyszło na to, że przyzwyczajony od lat do powodzenia prezydent kompletnie nie radzi sobie PR-owsko w poważnej sytuacji kryzysowej. Notabene okazał się w tym bardzo podobny do Jana Kulczyka. Mówi się, że najlepszą obroną jest atak, zwany także ucieczką do przodu — tymczasem obaj panowie wybrali zwyczajną „ucieczkę do tyłu”. Tylko samemu sobie Aleksander Kwaśniewski zawdzięcza powrót tytułowego syndromu drabiny, po której dawno temu — jeszcze jako szef Socjaldemokracji RP — desantował się z Sejmu. Ale wtedy umykał tylko przed dziennikarzami, natomiast w końcówce swojej kadencji wybrał ucieczkę przed — może obrzydliwą, ale jednak — rzeczywistością.