Amerykanie mają Fort Knox. My — główny wydział zasilania. Dobre i to, bo złote sztabki rezerwy walutowej mienią się tym samym blaskiem.
Centrum Warszawy. Narodowy Bank Polski. Po sąsiedzku — Instytut Podstawowych Problemów Techniki. Chyba dla zmyłki, bo tam, gdzie idziemy krętymi korytarzami, nie ma o nich mowy. Ultranowoczesność, która jednak nie bije po oczach. Przeciwnie. Przekonujemy się o tym na końcu długiej drogi, najeżonej wartownikami, kamerami, elektronicznymi bramkami i detektorami metalu. Pracownicy banku patrzą na nas z zazdrością. Wielu pracuje tu od lat, lecz ani razu nie byli „na dole”. I nie będą.
A nam się udało. Łatwo nie było. Redakcyjny fotograf nie został wpuszczony. Jedziemy. Windą w dół. Ile pięter? Tajemnica. Drzwi się otwierają — i jesteśmy w obszernym holu, wyłożonym od góry do dołu kafelkami. Skojarzenie? Ze starą opuszczoną stacją londyńskiego metra.
— To pomieszczenie pamięta jeszcze lata pięćdziesiąte. Stąd ten nieco staromodny wystrój — mówi przewodnik.
Nazwisko? Tajemnica. Musi wystarczyć, ze pracownik banku. Albo jeden ze skarbników.
Po chwili wzrok wyłuskuje detale: w jednej ze ścian wielkie czerwone drzwi pancerne z ośmioma potężnymi bolcami. Pancerne, mało powiedziane! Czołgowe pancerze przy nich to kartki papieru. Grubość? Tajemnica (niejedyna, bo odtąd na większość pytań padnie ta sama odpowiedź). Na oko — dziecko weszłoby do środka. Gdyby nie układ hydrauliczny, nawet kilku rosłych chłopów nie dałoby im rady, choć i tak jeden musi się zaprzeć, by je ruszyć.
Do ich otwarcia potrzeba dwóch „skarbników”, każdy ma klucz i kod. Wchodzimy — do śluzy. Jedne drzwi się zamykają, otwierają drugie. Gdy zna się kod. Jeszcze tylko masywna krata i wkraczamy do niewielkiego skarbca — jednego z kilku tworzących skarbiec centralny NBP. Ale ten jest najważniejszy.
10 szaf złota
Wyobraźnia malowała ambitniejsze obrazy. To miejsce ani nie wygląda spektakularnie, ani nie powala nowoczesnością. Pachnie naftaliną. Dwa pomieszczenia oddzielone kratą. Oba zbudowano ponad pół wieku lat temu. W obu rzędy staromodnych, drewnianych szaf. Muszą być wiekowe.
— I są. Pochodzą jeszcze sprzed wojny, ze skarbca Banku Polskiego na Bielańskiej — mówi skarbnik.
Wchodzimy do małego skarbczyka. Jakieś 10 na 3 metry. Ciemno i ciasno. I 10 szaf. Otwieramy jedną. I zaraz robi się jaśniej. Na trzech metalowych półkach, na taniej wykładzinie podłogowej, leżą poukładane — w sześciu rzędach po sześć sztuk w każdym — sztabki złota.
— To polska rezerwa złota dewizowego. NBP ma go 100 ton — mówi skarbnik.
Biorę do ręki jedną ze sztabek. Chropowata, jakby tandetnie odlana. Z chińskiej mennicy (są też z kanadyjskiej i brytyjskiej). 406 uncji? Ciężka jak diabli. 11,5 kilogramów czystego złota! Jakim cudem Indiana Jones wsadził ich sobie za koszulę kilkanaście? Na oko w tej szafie tkwi ponad tona kruszcu. A każda sztabka warta jakieś 700 tys. zł, więc w każdej z szaf leży sobie około 70 mln! To niewiele mamy tej rezerwy. Gdzie reszta złota!?
— Zdeponowana w jednym z banków w Londynie — uspokaja przewodnik.
Kiedy złoto jest stąd zabierane — i po co?
— Nigdy. To nienaruszalny zasób. Sztabki leżą tak, jak je ułożono bardzo dawno — mówi skarbnik.
W drugim pomieszczeniu skarbca, w jutowych workach zapełniających kolejne szafy, zmagazynowane jest złoto skupowane przez NBP. To — dla odmiany — raz wchodzi do skarbca, raz z niego wychodzi.
— Bank przetapia złote przedmioty na zewnątrz i dostarcza je w postaci sztabek do Mennicy, która bije z niego na przykład okolicznościowe monety — tłumaczy pracownik banku.
Za każdym razem złoto jest ważone. I na „dzień dobry”, i na „do widzenia”. Nie daj Boże, żeby była różnica! Sprawdza się to na specjalnej wadze do ważenia złota — japońskiej, dwuramiennej, z szalkami, zamkniętej w oszklonej gablocie niczym eksponat (dlatego wygląda nieco staromodnie). No i te odważniki... Kto teraz waży za pomocą odważników? I choć wygląda jak z muzeum, waga jest piekielnie dokładna. Wyczuje choćby okruszek.
Szafy tego najmniejszego ze skarbców NBP kryją w sobie coś jeszcze. Do wszystkich nie zajrzymy. Niech wyobraźnia popracuje. Otwieramy jedną. Na górnych półkach stosiki równo poukładanych paczuszek euro i dolarów, na dolnych — worki z bilonem. Każda paczka to 100 tys. zł. A paczek kilkadziesiąt. Parę milionów euro i dolarów. W świeżutkich banknotach. Czyli w bankowej gwarze: w stanie emisyjnym. Ładny widok... To kasa dla jednostek budżetowych i banków. W pozostałych szafach są inne waluty. Kiedyś te szafy pękały od czeskich koron, węgierskich forintów czy radzieckich rubli. Teraz wypełnione są w połowie jedynie najważniejszymi walutami. Jak tu trafiły?
— Różnie. Najczęściej to zasiłek z banków zagranicznych — tłumaczy skarbnik.
Zasiłek? Taka gwara. Wszak jesteśmy w głównym wydziale zasilania.
Pudła z kasą
Żegnamy szafy pełne złota i waluty. Idziemy na spotkanie z kartonami złotówek. Wracamy więc do „stacji metra”, skąd przez inne czerwone drzwi, już nie tak pancerne, ale i nie byle jakie, wchodzimy na rampę. Tu ładuje się bankowozy. Codzienność skarbca centralnego. Tu banki zaopatrują się w pieniądze. Czyli w tzw. zasiłki. Jak w hurtowni: wózki widłowe, podnośniki. Skojarzenie pozornie tylko niewłaściwe. Wchodzimy na długi korytarz. Strop tuż nad głową. Będzie jeszcze niżej. Jesteśmy jakieś… no, właśnie, ile metrów pod ziemią? Wyobraźnia znowu podpowiada, że sto-dwieście. I znowu się myli! Gdyby się dobrze wsłuchać, dałoby się usłyszeć trąbiący samochód na Świętokrzyskiej. Kilka metrów pod poziomem ulicy — tłumaczy skarbnik. A gdzie jesteśmy? O, to już tajemnica. Gdzieś pomiędzy Warecką, placem Powstańców Warszawy i Świętokrzyską. Ciekawe, czy dlatego kilka lat temu nie zezwolono na budowę podziemnego parkingu na pl. Powstańców? Może, kto to wie?
Z ponurego korytarza oświetlonego jarzeniówkami kilka potężnych pancernych drzwi prowadzi do osobnych komór, jakieś 300 mkw. każda. A w każdej to samo: kilka rzędów palet. Na nich kartony lub worki. Niemal pod sufit. Kartony niepozorne. Ot, zwykłe szare pudła. Jak w hurtowni chińskich podkoszulków. Tyle, że tam nie pracują skarbnicy.
A co w kartonach? Oznaczenia zdradzają, że nie woda po goleniu. Literki od A do E oznaczają nominały, zaś PWPW to skrót producenta. Monopolisty. Sięgam po najbliższy karton. Z literą E — czyli z banknotami 200-złotowymi. Ciężki. Nie da się podnieść. 44 kg — tyle waży 20 milionów złotych. Obok mniejszy. 36 kg. I same setki. W wiązkach po 1000 sztuk. W głowie się kołuje od liczb. Pod ścianą — też kartony. W każdym kilkanaście worków. Z bilonem. I wszędzie jak okiem sięgnąć taki towar. Ile wart? Zawartość jednej tylko komory wystarczyłaby na pokrycie deficytu małego afrykańskiego państewka.
— Skarbiec to w zasadzie magazyn, z którego codziennie wydajemy towar. Taka hurtownia, tyle że specyficzna, bo bez niedoborów — żartuje jeden z pracowników skarbca.
Ilu ich tu pracuje? Tajemnica. Ile zarabiają? Nie kokosy. Za to, co się napatrzą i nadźwigają!
Kolekcja dla prezesa
Polski skarbiec centralny NBP należy do najlepiej chronionych na świecie. Choć pozory mylą. Gigantyczne drzwi pancerne pamiętają czasy Bieruta. Reszta? Tajemnica. Ale nie jest nią wąski korytarz, okalający cały zespół komór skarbca. Powstał na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy przekopać się do skarbca, tak jak to niegdyś uczynił filmowy Kwinto. Taką próbę natychmiast wychwycą kamery i wartownik, który dojrzy śmiałka w specjalnie zamontowanym systemie luster. Widać w nich każdy zakamarek krętego korytarza — i to z jednego miejsca.
Osobną część skarbca centralnego stanowi pomieszczenie, gdzie magazynuje się okolicznościowe monety wybite przez NBP. Są tu składowane również dawne polskie banknoty, które nie weszły do obiegu. I kilka rarytasów — jak choćby kolekcje polskich monet z próbnego bicia. Każdy prezes NBP dostaje na odchodnym jeden taki zestaw, wart na rynku numizmatycznym kilkadziesiąt tys. zł. My oglądaliśmy monety wybite przez NBP z okazji olimpiady w Pekinie, które dopiero wejdą do obiegu. Są zaskakujące. Tyle możemy powiedzieć… Tajemnica.