Wpadliśmy do Wiednia w nastroju mniej sportowym. Ale nie minorowym. Chcieliśmy zjeść coś lokalnego i smacznego. Sznycel wiedeński nie sprostał naszym polskim wyobrażeniom. Ale słynny wiedeński sztuka-mięs, zwany tu krótko Tafelspitz, to rzeczywiście inna bajka. Zaszliśmy do Plachutta w porze lunchu. Kipiało życiem. Że zamówimy sztuka-mięs, było oczywiste. Daliśmy się namówić na Gustostueckerln (21,8 euro). Trio z trzech wołowin. Na stół wjechał gorący rondel z rosołem, a w nim pławiły się nasze skarby. Gotowane warzywa, kawały mięsa. I tuk!
Tradycyjnie trzeba było zacząć od rosołu. Do wyboru z makaronem, cienko krojonym naleśnikiem lub mięsnym pasztetem. Spróbowaliśmy. Tak esencjonalnego rosołu dawno nie jedliśmy. Nadszedł czas na bohaterkę wypadu. Wyłowiliśmy pierwszą z brzegu, delikatnie układając na talerzu obok zasmażanych, krajanych w paski ziemniaków. Także sosów — chrzanowego i szczypiorkowego. Szpinaku i zasmażanej sałaty z zielonym groszkiem. Pyszności.
Przy nieukrywanym zdumieniu innych gości restauracji przećwiczyliśmy wszystkie dostępne na kieliszki białe wina. Odpadały jedno po drugim. Kiedy byliśmy bliscy załamania, nalano Welschriesling, Classic Ernte, 2007, Wohlmuth (kieliszek 4,70 euro). Ze Styrii. Przyjaźnie schłodzone jednym ruchem zrobiło porządek na podniebieniu. Wszyscy się uśmiechali. O dziwo, chrzan też.
Restauracja Plachutta
Wollzeile 38, Wiedeń
Stanisław J. Majcherczyk
