Wysyłając teleskop Jamesa Webba na geostacjonarną orbitę w odległości aż 1,5 mln kilometrów – czyli cztery razy dalej niż krąży Księżyc – Ziemianie kierują wzrok, niezakłócony jakimkolwiek pyłkiem, ku początkowi wszechświata. Notabene następny wers naszego wieszcza, „Łam, czego rozum nie złamie”, już do opisu sytuacji nie pasuje, albowiem ogromny projekt jest właśnie złamaniem oporu materii przez rozum. Skonstruowanie i wysłanie superczułego oka należy do trójki najbardziej skomplikowanych i ryzykownych misji kosmicznych w dziejach. Symboliczne i zasadne stało się nadanie teleskopowi imienia Jamesa Webba (1906-92), który ponad pół wieku temu jako szef NASA realizował program Apollo – wysłania człowieka na Księżyc.
Nie tylko teleskop, lecz także cała ekspedycja wyznacza poziom technologicznego rozwoju ludzkiej cywilizacji w pierwszej ćwiartce XXI wieku. Dosyć naturalną ułomnością, czyli właściwie już prawidłowością takich projektów, są ogromne opóźnienia oraz skokowe wzrosty kosztów. Poślizg oka Jamesa Webba wyniósł ponad dwie dekady, zaś pierwotna cena wzrosła dziesięć razy, do blisko 11 mld USD. Program kilka razy był zagrożony, na szczęście tak różni prezydenci jak Barack Obama i Donald Trump, a także kolejne składy Kongresu utrzymały wiarę w zapewnienia NASA, że teleskop naprawdę jest potrzebny ludzkości. Liderem konsorcjum wykonawczego stał się koncern zbrojeniowy Northrop Grumman, we współpracy z Ball Aerospace & Technologies Corp. Oko na wszechświat to dorobek rzesz naukowców i inżynierów z USA, Kanady oraz Europy. Równie symboliczne co praktyczne znaczenie miało wyniesienie teleskopu przez europejską, czyli francuską rakietę Ariane 5 ECA produkcji EADS Astrium z europejskiego, czyli francuskiego kosmodromu Kourou w Gujanie Francuskiej. Położony jest on 500 km od równika, na szerokości 5 stopni – w takim miejscu rotacja Ziemi daje wystrzeliwanym rakietom od razu dodatkową prędkość prawie 460 m/s. To parametry znacznie korzystniejsze niż na amerykańskim przylądku Canaveral, leżącym ponad 28 stopni od równika. Notabene od zakończenia programu promów kosmicznych NASA i tak nie dysponuje rakietami nośnymi, zatem transatlantycka kooperacja w projekcie teleskopu stała się koniecznością.

Start Jamesa Webba akurat w pierwszym dniu Bożego Narodzenia był czystym przypadkiem. Po prostu od wielu tygodni oczekiwano w Kourou na najbardziej sprzyjające okno pogodowe. Samo wyniesienie rakiety oraz pierwsza faza lotu na szczęście wyszły perfekcyjnie, obecnie teleskop mknie planowo przez 29 dni do tzw. punktu libracyjnego L2 w odległości 1,5 mln kilometrów, gdzie zawiśnie w stanie równowagi grawitacyjnej między Słońcem a Ziemią. Jego głównym elementem jest 6,5-metrowe lustro, złożone z pokrytych złotem sześciokątnych paneli z berylu. Co bardzo ważne, wszystko to na razie jest oczywiście… spakowane niczym origami i dopiero stopniowo zostanie rozwinięte. Skomplikowany proces oparty jest o blisko 150 mechanizmów, łączących ponad 300 elementów – awaria dosłownie jednego może przesądzić o niepowodzeniu misji. Zanim James Webb stanie się w pełni gotowy do pracy, minie kolejne mniej więcej pięć miesięcy docierania się. Ze względu na odległość niemożliwe będzie dokonywanie napraw teleskopu, który ma funkcjonować przez przynajmniej pięć lat. W razie awarii nawet nie będzie miał kto nadać hiobowej wieści „Houston, mamy problem…”.