Dwudziestego pierwszego stycznia 2009 roku — zaprzysiężenie Hillary Clinton, odpowiadającej za politykę zagraniczną w gabinecie Baracka Obamy. Bohaterka ceremonii założyła kostiumik, obficie obszyty koroneczkami i falbaneczkami — w tonacji indygo zarezerwowanej niegdyś jedynie dla władców. I pod karą zabronionej pospólstwu. To nie był dobry początek… Zwłaszcza że przyszło jej się zmierzyć z wizerunkiem poprzedniczki. Condoleezza Rice wyznaczyła zaś wysokie standardy zarówno jako 66. sekretarz stanu USA, jak też sekretarz stanu — kobieta.
Lewicująca feministka
Hillary Clinton urodziła się w Chicago w rodzinie Rodhamów, drobnych fabrykantów tekstyliów. Z domu wyniosła, że nie należy sobie dawać dmuchać w kaszę. I tak jej zostało. Na prestiżowym Yale jej bezpłciowy szarobury studencki strój, długie, spięte z tyłu, nieokreślonej barwy włosy, programowy brak makijażu, wielkie okulary, charakterystyczne dla intelektualistów — sygnalizowały feministyczno-lewicujące poglądy. Zawsze była ekspansywnym prymusem, a Billa Clintona po prostu poderwała — w uniwersyteckiej bibliotece. Wkrótce znalazła się na liście stu najlepszych prawników — z zarobkami pięciokrotnie wyższymi niż gubernatorska pensja jej męża.
Wówczas jej rozpuszczone włosy zyskały złocisty połysk, a na ramionach zagościły wyraziste kobiece żakiety. Szkła kontaktowe wyparły zaś okulary, ujawniając wypielęgnowaną twarz i odsłaniając mocne, gęste brwi, zdradzające ogromne ambicje i determinację.
Socjotechnika wizerunku
Uważała, że już minęła epoka aktualności słów Eleonory Roosevelt: "być widzianą, ale nie słyszaną". W czasach prezydentury męża jej wizerunek zimnej, niedostępnej "lady Makbet" sprawił, że aprobata dla niej stopniała wśród jankesów do 35 proc. (najgorszy wynik wśród dotychczasowych pierwszych dam).
Nie bez powodu mawiano o prezydenckiej parze Hill i Billary. Zrodziła się nawet anegdota, jak to Bill Clinton podkreślał, że gdyby się z nią nie ożenił, nigdy by nie została First Lady, na co ona odparowała: "Gdybym wyszła za twego konkurenta do mojej ręki, to on, a nie ty, zostałby prezydentem Stanów Zjednoczonych".
To była symboliczna zapowiedź ogromnych ambicji Hillary, sięgających Białego Domu i chęci, by u jej boku były prezydent pełnił rolę męża stanu. Są tacy, którzy uważają, że do porażki pani senator stanu Nowy Jork w walce o nominację z ramienia demokratów przyczyniła się nazbyt koniunkturalna socjotechnika wizerunku. Jeżeli spotykała się z elektoratem chrześcijańskim, natychmiast na jej szyi pojawiał się ogromny krzyż. Do tego te ściągające uwagę kostiumy… Ich jadowita kolorystyka — niezwykle agresywne odcienie żółci, czerwieni czy turkusu — nie tylko kłóciła się z cerą pretendentki, nie tylko bezlitośnie ujawniała nadmiernie rozbudowane biodra, lecz przede wszystkim nie licowała także z najwyższym urzędem w państwie...
Z odsłoniętym czołem
Jej umiejętność wyciągania wniosków z własnych błędów jest jednak godna podziwu. Z ogromną przyjemnością przychodzi zauważyć korzystną zmianę wizerunku Hillary Clinton przy pierwszych wizytach zagranicznych w roli sekretarza stanu. Kilka zmarszczek dodaje jej przekonującej powagi. Korzysta z chwalebnego minimalizmu. Delikatna biżuteria — kolczyki i łańcuszek — służą jedynie dopełnieniu twarzy, która pozostaje na pierwszym miejscu: znakomicie zadbana, usta podkreślone mocną kredką. Włosy lekko posrebrzone, doskonale ścięte na krótko, z odsłoniętym czołem. Jej jakże wyraziste szaroniebieskie oczy zyskały świetną oprawę — w postaci spokojnych, klasycznie skrojonych, granatowych kostiumów, których ciemna tonacja najlepiej służy figurze, ale podkreśla też wagę urzędu, jaki Hillary Clinton reprezentuje.
Unika niekorzystnych, zapiętych pod szyję żakietów. Żadnych bluzeczek. Najwyżej spokojne, proste topy, stosownie zakrywające dekolt. I tak jak to czyniła za swej kadencji Condi, Hillary zakłada spodnie, podkreślając swą żelazną konsekwencję.
Można zresztą śmiało zauważyć, iż w polityce realizowanej przez kobiety nastąpiła era spodni. Nie rozstaje się z nimi nawet pani kanclerz Merkel. Jakżeby się zatem zdziwili Persowie, ich wynalazcy! Dzisiaj służą one kobietom — i to poruszającym się służbowymi limuzynami. A przecież powstały dla płci brzydkiej — i to do jazdy konnej!