Wywiad w „Dzienniku Gazecie Prawnej" nosi tytułu „U was źle, jak w Hiszpanii" i dokładnie taka właśnie jest jego wymowa. Skonfrontowani z tym tekstem ludzie często reagowali prawie oburzeniem. Jak to, „zielona wyspa", którą jest Polska, jedyna gospodarka, w której nie było recesji w czasie pierwszej fazy kryzysu, jest porównywana do Hiszpanii, o którą teraz boi się cały świat? Jak można mówić, że lepiej oceniane są Czechy, Estonia i Słowacja?
Można dyskutować z tym, czy wiceprezes Moody's ma rację, ale warto zapoznać się ze sposobem myślenia i kryteriami oceny przez pracowników agencji ratingowych. Kluczowy w tym wywiadzie jest jeden fragment. Kenneth Orchard mówi, że agencja ocenia „nie konkurencyjność gospodarki, tylko zdolność władz do spłacenia długu". Ocenia też działalność władz, które w Hiszpanii postanowiły przeprowadzić reformy prowadzące do znacznego ograniczenia deficytu budżetowego. Zyskują w ten sposób wiarogodność. W odróżnieniu od Polski, bo „jeśli władze nie potrafią nawet przy korzystnej koniunkturze zrównoważyć finansów, to znaczy, że są mało skuteczne".
Chodzi oczywiście o okres 2005-2008, gdzie bez opamiętania rozdawano pieniądze. Cięcia składki rentowej, zmniejszenie podatku PIT (oba znacznie zwiększyły zarobki już dobrze zarabiających i niewiele dały tym mniej zarabiającym), podwójne becikowe. Wtedy należało przeprowadzić reformy, a nie bezsensownie rozdawać pieniądze. Mało kto ośmiela się krytykować te rujnujące budżet posunięcia, bo przecież prawie wszystkie partie (wyjątkiem był SLD - chociaż nie w becikowym) będące obecnie w Sejmie z radością te pieniądze rozdawały. Obowiązującym alibi jest teraz fraza mówiąca o tym, że dzięki tym 35 miliardom złotych, które trafiły do kieszeni obywateli zwiększył się popyt wewnętrzny, co pomogło w zwalczaniu kryzysu.
To oczywiście nie do końca jest prawda, bo trafiające przede wszystkim do kieszeni naprawdę zamożnych ludzi dodatkowe środki lądowały na lokatach bankowych lub przeznaczone były na zakup zagranicznych towarów, co niespecjalnie pomagało w zwalczaniu kryzysu. To jest jednak zupełnie osobny temat, który zresztą nie jest specjalnie często poruszany z oczywistych zresztą powodów. Musieliby o tym mówić/pisać krytycznie ludzie, którzy są beneficjentami tego rozdawnictwa. Z całą pewnością jednak te cięcia zwiększyły deficyt i zadłużenie. Zaimponował mi Marek Belka, prezes NBP, który w wywiadzie, który dla „Polityki" przeprowadził Jacek Żakowski, powiedział między innymi, że „krzywa Laffera (im mniejsze stawki podatkowe tym większe wpływy do budżetu - przyp. PK) to bzdura. Może się potwierdzić w jakichś skrajnych warunkach. W warunkach normalnych nigdy się nie sprawdziła". Rzadka odwaga w naszym kraju, gdzie mówienie o konieczności płacenia podatków o odpowiedniej wysokości jest ryzykowne.
Do tych dwóch wywiadów można dodać jeszcze jeden artykuł (tłumaczenie dla „Gazety Wyborczej" tekstu z tygodnika „The Nation") pt. „Europejska reaganomika" autorstwa Jordana Stancila. Pisze on między innymi, że „od połowy lat 90. do dziś Niemcy zmniejszyły stawkę podatku od osób prawnych o 27 pkt proc., a najwyższa stawka podatku dochodowego zmalała o 9,5 pkt. W tym samym czasie Hiszpania i Francja obcięły najwyższe stawki podatku dochodowego o blisko 13 pkt proc., a Włochy zredukowały podatek od osób prawnych o 20,8 pkt, zaś najwyższą stawkę podatku dochodowego o 6,1 pkt." My możemy spokojnie dodać do tego Polskę z jej bardzo podobnymi osiągnięciami.
Oczywiście w Polsce ta tendencja zbiera same pochwały, a to, że „rywalizacja podatkowa", czasem nazywana również dumpingiem podatkowym, a będąca składnikiem szerszej strategii zagładzania sąsiada (beggar thy neighbor policy) prowadzi w sposób oczywisty po pierwsze do zwiększania rozwarstwienia społeczeństwa (nic dziwnego, że bardziej zamożni kryzysu wcale nie odczuli), a po drugie do zwiększenia deficytów budżetowych i zadłużenia uczestniczących w tym procederze krajów. To z kolei prowadzi do przyjmowania przez kolejne kraje programów cięć wydatków, co jeszcze bardziej zwiększy rozwarstwienie i najpewniej wprowadzi tnące wydatki kraje znowu w objęcia recesji.
Niedawno George Soros, w wywiadzie, który udzielił tygodnikowi Die Zeit powiedział, że nadmierne oszczędności (szczególnie w Niemczech) mogą w końcu doprowadzić do zamieszek populistyczno -nacjonalistycznych oraz przyczynić się do upadku europejskiego projektu z rozpadem strefy euro włącznie. Ja też tak uważam, co wyraźnie napisałem w poprzednim felietonie. Jest to oczywiście perspektywa lat, a nie miesięcy, ale trzeba o niej pamiętać.
Sytuacja Polski jest nie do pozazdroszczenia. Już w tym roku deficyt sektora finansów publicznych sięgnie blisko siedmiu procent. W przyszłym zapewne nie będzie lepiej. Szykujemy się do dyskusji budżetowej, a będzie ona niezwykle trudna. Jak zaproponować sensowny budżet, który znacznie zmniejszy deficyt finansów publicznych, a jednocześnie nie pozbawi obecnie rządzącej koalicji zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych? Pamiętać trzeba o tym, że w przyszłym roku kraje, które są teraz na celowniku spekulantów, ograniczą znacznie swoje deficyty. Jeśli nie podejmie się zdecydowanych kroków to Polska będzie znowu wyspą tyle, że wyspą wysokiego deficytu.
Rynki finansowe już dostały wstępne sygnały, o których wspominam na początku tekstu. Widzimy, że rośnie różnica między rentownością polskich i niemieckich obligacji dziesięcioletnich. Wystarczy rzucić hasło i złoty zacznie tracić, a obligacje szybko zaczną tanieć (rentowność będzie rosła). Jak rozciąć ten węzeł gordyjski? Jak zachowując władzę obniżyć deficyt i nie doprowadzić do recesji? Owszem, trzeba reformować finanse, ale wszelkie projekty wydłużenia wieku emerytalnego, czy reformy KRUS nie znajdą najmniejszego odzwierciedlania w przyszłorocznym budżecie. Chodzi nam przecież na razie tylko o wyborczy rok 2011.
Kryzys jest często okazją do przeprowadzenia reform. Można je przeprowadzać tak jak opisuje to w „Doktrynie szoku" Naomi Klein (działania w duchu konsensu waszyngtońskiego), ale można też inaczej. Uważam, że nie pojawimy się na radarach spekulantów, jeśli wrócimy do poprzedniej stawki rentowej i poprzednich progów podatkowych. Nie będziemy też płacić „becikowego" ludziom zamożnym. Już to powinno przynieść budżetowi około 30 mld złotych. Jest jeszcze pomysł ministra Jacka Rostowskiego i minister Jolanty Fedak - ograniczenie wpłat do OFE i przesunięcie ich do ZUS. Owszem, to nie zmieni zadłużenia w długim terminie, bo zmniejszenie zadłużenia krótkoterminowego zamieni się na wzrost zadłużenia długoterminowego, ale w krótkim okresie zmniejszy deficyt.
Powrót do dawnych stawek i zmiany w OFE wzbudzą protesty wpływowej części społeczeństwa polskiego, ale łatwo będzie udowodnić, że olbrzymia większość na tym nie ucierpi. A przecież wyborów nie wygrywa się za pomocą głosów elity...Rynki finansowe szukają następnej ofiary. Nie pozwólmy, żeby w 2011 roku Polska się nią stała.
Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/
