W Unii potrzebni będą polscy pracownicy
Polski pracownik w oczach Europejczyków to raczej robotnik niż informatyk lub szef firmy. Wygląda na to, że jednocześnie mamy zagrozić unijnemu rynkowi pracy i uratować starzejące się społeczeństwa Europy. Polscy pracownicy, nawet nielegalni, wyrabiają Polsce przyzwoitą markę w krajach UE.
Jeżeli zapytamy pięciu Europejczyków, dwóch z nich będzie zdania, że przyjęcie do Unii Polski i pozostałych kandydatów sprawi, że liczba bezrobotnych wzrośnie. Według unijnego sondażu 41 proc. mieszkańców UE boi się wzrostu bezrobocia z powodu rozszerzenia. Jednak 39 proc. jest dokładnie odmiennego zdania, a pozostałe 20 proc. nie wie, co o tym myśleć.
Tak naprawdę Polacy w Unii już są, choć nie jest ich wielu. Wielka fala emigracji zatrzymała się kilka lat temu. Przybysze z biednej Polski mieli 10-20 lat temu większe szanse na dobrą pracę i otrzymanie prawa do stałego pobytu niż dziś, kiedy to Polak uważany jest przede wszystkim za zagrożenie. Stąd właśnie zaproponowany przez Unię zakaz pracy dla jej przyszłych członków. Nazywany jest elastycznym, bo mimo że ma obowiązywać siedem lat, niektóre państwa mogą go znieść już po dwóch. Na razie doświadczenia układu stowarzyszeniowego nie wróżą najlepiej, a możliwość wprowadzenia pozwoleń na pracę nie została wykorzystana.
Samozatrudnianie
Każdy kraj Unii miał regulować sprawy pracy sam. Większość robi to z dużymi oporami. Na przykład w Belgii dopiero od roku obowiązuje okólnik zezwalający na tzw. samozatrudnianie, czyli na rejestrowanie jednoosobowej działalności.
Jak informuje polski konsulat w Brukseli, najczęściej korzystają z tej możliwości tłumacze.
— Polacy, którym udało się zrobić kariery, to dawni imigranci — przyznaje Zygmunt Sadowski, prowadzący wraz z belgijskim wspólnikiem własną firmę ubezpieczeniową w Antwerpii.
Zgadza się z nim Tomasz Gzil, syn polskiego piłkarza, dziś radca ministra gospodarki regionu Flandrii. Jego ojciec przyjechał tu z kraju na kontrakt, a on robił już karierę jako obywatel belgijski. Są tu też architekci, lekarze, a nawet artyści. Wszyscy przyjechali dawno i przyznają, że o Polaku, który właśnie dostał posadę w belgijskiej firmie, nigdy nie słyszeli.
— Być może ktoś taki istnieje, ale nie spotykamy takich osób — mówi polska architekt, od lat pracująca legalnie w dużej firmie.
Zygmunt Sadowski też nie spotkał kogoś takiego wśród licznych Polaków, ubezpieczających się w jego firmie.
— Ci, którzy mają normalną pracę od niedawna, mają też zazwyczaj jakiś punkt zaczepienia. Najczęściej ich mąż lub żona jest Belgiem — przyznaje.
Zdecydowana większość Polaków pracuje w Belgii nielegalnie. Spis ludności sprzed kilku lat wykazał, że mieszka tu 6-7 tys. Polaków, według szacunków jest ich siedem razy więcej. Brukselę remontuje polska „ściana wschodnia”. Polacy opanowali rynek opuszczony przez Portugalczyków, którzy porzucili go wkrótce po przyjęciu ich kraju do Unii. Zdaniem wielu osób, Polacy pracujący nielegalnie wyrabiają dobrą markę przyszłym legalnym pracownikom. Potrafią postawić ścianę, położyć podłogi i założyć instalacje elektryczne — taki wachlarz usług oferują tylko duże i drogie belgijskie firmy.
— Nie mogę już słuchać tych narzekań, że jesteście jak ubodzy krewni. W Brukseli nieustannie ktoś kogoś pyta: nie znasz jakiegoś małego Polaczka, który zrobi mi łazienkę? To jest dobra wizytówka — uważa jeden z rzeczników Komisji Europejskiej.
— To prawda, nie zawsze pracują legalnie, ale gdyby źle pracowali, to nikt by ich nie zatrudniał. Mają bardzo dobrą opinię. Kiedyś to zostanie unormowane i ta opinia będzie nadal procentować — uważa Jerzy Dróżdż, polski konsul.
Zbieracze szparagów
Okazuje się też, że lepiej od Niemców zbieramy niemieckie szparagi.
— Zdarza się, że przysyłani przez niemieckie biuro pracy Niemcy są odsyłani, bo nie umieją wykonywać tej delikatnej pracy. Być może Niemcy są mniej wykształceni lub mniej delikatni — opowiada Mathias Rumpff, korespondent niemieckiej agencji ekonomicznej.
Rumpff sam widzi sprzeczność we własnym rozumowaniu. Uważa, że Polscy odbierają pracę niewykształconym Niemcom, a z drugiej strony przyznaje, że są potrzebni do prac, których Niemcy już nie chcą. Ze zbierania szparagów nikt w Niemczech nie przeżyje, a do zbierania ogórków (trzeba spędzać cały dzień tocząc się na specjalnym wózku tuż nad ziemią) też trudno znaleźć chętnych.
Zmienić wizerunek
Jedyny problem polega na tym, że obywatele Unii słysząc o Polakach nie myślą o menedżerach, naukowcach czy przedstawicielach innych zawodów, wymagających wysokich kwalifikacji. Niemieckie doświadczenie z polskimi informatykami, którzy wbrew przypuszczeniom nie zgłosili się masowo do pracy, nie pomogło przełamać tego stereotypu. Niemcy nie zniechęcili się i w Berlinie wciąż dyskutuje się, o jakie zawody stopniowo należy rozszerzyć propozycję pracy.
Paradoksalnie bowiem, równocześnie z obawami społeczeństw Unii, klasa rządząca w UE zastanawia się, jak pokonać skutki niżu demograficznego, przewidywanego na rok 2010. Pracownicy z krajów kandydujących już w cztery lub pięć lat po rozszerzeniu mogą być zawezwani na ratunek unijnych systemów ubezpieczeń i opieki społecznej.
Po wojnie na listach werbunkowych francuskich demografów obywatele Europy Wschodniej byli na drugim miejscu, zaraz po Hiszpanach i Portugalczykach. Na drodze do realizacji planów stanął komunizm i zamknięcie granic. Francja zaczęła więc szukać rąk do pracy w Afryce Północnej. Po przyjęciu Polski do UE i zakończeniu okresu przejściowego ostatecznie podniesie się żelazna kurtyna. Pytanie tylko, czy z Polski wyruszą wówczas do Unii bezrobotni, czy też polscy adiunkci, nauczyciele i pielęgniarki... wszyscy ci, za których naukę zapłaciło państwo, a którzy skarżą się, że nie mogą utrzymać się z wypłacanych im dziś pensji.
Inga Rosińska, Bruksela