Westchnienia Napoleona

Stanisław Majcherczyk
opublikowano: 2009-09-25 00:00

Za Vin de Constance tęsknił na św. Helenie Bonaparte, choć spis win z jego piwniczki z 1816 r. do ubogich nie należał. Madery było pod dostatkiem, ale na liście rzeczywiście brakowało południowoafrykańskiej Konstancji. Nikt nie obiecywał, że na św. Helenie będzie lekko…

 

None
None

Gdy państwo Obamowie zamówili stolik w restauracji Blackbird w Chicago na wieczór po konwencji, na której demokraci ogłosić mieli swego kandydata na prezydenta USA, powstał problem, jakie wino zarekomendować na tak wyjątkową okazję. Ostatecznie Eduard Seiten — sommelier i współwłaściciel restauracji — zaproponował musujące wino z Afryki Południowej: Graham Beck Brut NV. Sympatyczny, rześki, lekko musujący kupaż chardonnay i pinot gris. Państwu Obama wyjątkowo smakował. Ciekawe, że to właśnie wino sączył wcześniej Nelson Mandela w dniu swej inauguracji na prezydenta RPA. Droga tego wina na salony południowoafrykańskich trunków nie była jednak prosta.

 

Holenderskie początki

Wprawdzie Przylądek Dobrej Nadziei pierwsi odwiedzili Portugalczycy, ale z nieznanych względów dość szybko odpłynęli. Po latach zaczęli częściej zaglądać Holendrzy, głównie by nabrać słodkiej wody. Dopiero holenderska ekspansja handlowa na wschód i założenie portu Batavia na Jawie spowodowały, że przylądkiem zainteresowała się Holenderska Kompania Wschodnioindyjska. W 1652 r. powstała tam jej baza zaopatrzeniowa. W 1655 r. do Table Way przybił statek pełen sadzonek winogron. Głównie z Francji. Założono pierwszą winną miniplantację. W siedem lat później Jan van Riebeeck, gubernator Kraju Przylądkowego, odnotował w pamiętniku: "Dzisiaj z łaski Pana zostały wytłoczone pierwsze wina z zebranych na przylądku winogron". Niestety, było tego tylko piętnaście litrów. Kompania nie zainteresowała się winem — jej profil handlowy był "mieszaniną bezwstydnego piractwa i skomercjalizowanego protestantyzmu". Najważniejszy był ryż, by wyżywić tysiące niewolników kompanii. Wyraźny przełom nastąpił 20 lat później, wraz z przybyciem następcy Jana van Riebeecka — Simona van der Stel.

Dla win z przylądka był to moment ważny, tak ważny, że właśnie od jego imienia zwie się jeden z najlepszych regionów winnych Afryki Południowej — Stellenbosch. Van der Stel Kupił winnicę Groot Constantia, uznawaną za kolebkę południowoafrykańskiego winiarstwa. Tak oto rodziło się wspaniałe deserowe Vin de Constance, które — wraz z powstałym niemalże w tym samym czasie węgierskim tokajem — na przełomie XVIII i XIX wieku zawojowało najwytworniejsze dwory, nawet francuski. Jego produkcja i eksport bardzo szybko zaczęły się rozwijać. Z innych holenderskich posiadłości napływały zachwyty. Także protesty: dlaczego dostawy są tak małe?

Gdy po śmierci Ludwika XVI otwarto jego piwniczki, ze zgrozą stwierdzono, że więcej tam było Konstancji niż najlepszych win francuskich. Trunek rzeczywiście musiał być przedni — miał go w swych piwnicach najwybitniejszy amerykański koneser tamtej epoki — prezydent Thomas Jefferson.

 

Sławetne lanie

Niektórzy uważają Afrykę Południową za protoplastę dzisiejszego winiarstwa ekologicznego. A to za sprawą niejakiego Hendrika Cloete ze Stellenbosch. Nikt nie kwestionuje, że na jego plantacjach nie używano nawozów sztucznych, pestycydów itp. Po prostu wtedy ich jeszcze nie było. Hendrik wsławił się bardziej radykalnymi metodami zwalczania pasożytów, które niekoniecznie popierają dzisiejsi zieloni. Rozstawiał na plantacjach rzesze niewolników, którzy pilnie baczyli, by przypadkiem jakiś nieproszony owad nie usiadł na jego ukochanych winnych gronkach.

Potem nie było już tak ekologicznie radośnie. Najpierw plantacje na Przylądku Dobrej Nadziei dopadła filoksera, potem Anglicy, którzy w początkach XIX w. przejęli go od Holendrów. Winiarstwo przeżywało wzloty i upadki. W końcu, ze względu na apartheid, nastąpiła pełna winna izolacja. Wraz z wypuszczeniem na wolność Mandeli pozwolono winom się objawić. Niestety, Afrykańczycy niewiele mieli do zaoferowania (winne kompoty) — poza przeświadczeniem o doskonałości własnych produktów. Tak wielkim, by w 1995 r. stanąć w szranki z kolegami z Australii. Nastąpiło sławetne lanie, ale wraz z nim — ożywcze otrzeźwienie. Dziś wina afrykańskie to już zupełnie inny świat. W USA stanowią 1 proc. wszystkich importowanych win. W Polsce też są mile widziane. To wielki sukces i dowód na to, że wiele się tam zmieniło. l

Sauvignon Blanc, 2008,

Cape Atlantic

(38,9 zł)

Na nosie klasyczne dla tej odmiany winogron aromaty. Trawa, daleki agrest. Kwasowość mile zharmonizowana nutką słodyczy. Schłodzone miłe do picia solo,

ale także dobry towarzysz dla potraw.

Chenin Blanc, 2008,

Cederberg

(63,9 zł)

Zaraz po otwarciu butelki mało ciekawy na nosie. Za to, kiedy chwilę pooddycha, na nosie pojawiają się owoce (w tym tropikalne), wykluwa się także posmak. Koniecznie musi być chłodny, w przeciwnym razie

Pinotage, 2007,

Cape Atlantic

(38,9 zł)

Degustowany zaraz po otwarciu obezwładnia gorzkością. Ale gdy postoi 2-3 godziny w otwartej butelce — zmienia się nie do poznania. Czaruje korzennością i łagodnością, a gorzkość to już historia.

Merlot, Pinotage, Shiraz, 2006, Cederberg (74 zł)

Bezwzględnie musi wcześniej solidnie pooddychać. Wówczas robi się łagodny — taniny stają się prawie niewidoczne. Wtedy oczaruje na nosie swoją korzennością.