Widziane z oddali

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2009-02-12 14:18

Po 2,5 tygodniowym urlopie wróciłem do Polski i zaczynam uzupełniać informacje o tym, co się w tym czasie działo. Tak prawdę mówiąc to nawet w czasie urlopu traciłem codziennie około 20 minut na sprawdzanie w Internecie tego, co się wydarzyło na rynkach finansowych. W porównaniu do normalnych kilkunastu godzin dziennie to było bardzo mało (dlatego też wdzięczny będę za wszystkie sprostowania), ale dzięki temu można się było skupić na rzeczach najważniejszych.

Polska polityka do nich nie należała. Muszę powiedzieć, że widziana z oddali jest wręcz żałosna. Po powrocie (środa) przypomniałem też sobie, że jest również groteskowa. Tematu ciągnąć nie będę, bo to nie jest blog polityczny, ale dodam jedynie, że część drogi w jedną i drugą stronę odbywałem samolotami Lufthansy i jakoś nie zauważyłem złego traktowania Polaków. Zresztą nigdy go nie widziałem. Myślę, że jeśli pasażer jest uprzejmy to i personel pokładowy odpowiada tym samym i nie trzeba potem krzyczeć „ratujcie mnie!" .

Jeśli już napisałem parę słów o polityce to wracając do gospodarki i rynków muszę wpierw coś zastrzec. Nie wiem, co w czasie mojego urlopu mówili politycy o kryzysie w Polsce i dlatego też może się zdarzyć, że to, co napiszę będzie przypominało oceny i opinie jakiejś opcji. Zastrzegam, że będzie to jedynie przypadek. Uważam, że olbrzymim błędem jest klasyfikowanie opinii o gospodarce i rynkach według zasady zgodności z wypowiedziami jakichś partii. Nie uniknę wielkich słów i emfazy - muszę powiedzieć, że temat „kryzys w Polsce" wymaga maksymalnego odpolitycznienia. Jeśli będziemy kierowali się interesem partyjnym to wszyscy Polacy za to zapłacą. Najlepszym podsumowaniem tego akapitu są słowa Baracka Obamy apelującego do polityków o jedność w zwalczaniu kryzysu: „To nie jest gra! Ludzie cierpią". W Polsce może jeszcze tego nie widać, ale niestety to się niedługo zmieni.

A teraz ad rem. Już 27 stycznia przecierałem oczy zdumiony tym, co przeczytałem. Wtedy to premier Donald Tusk zapowiedział cięcia wydatków o blisko 20 mld złotych. W listopadzie rząd złożył autopoprawkę do budżetu, upierając się, że jego założenia odnośnie wzrostu PKB i wielkości przychodów są realne, a już w styczniu (po dwóch miesiącach!) okazało się, że (tak jak zresztą od początku mówili wszyscy specjaliści) projekt budżetu był wirtualny. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nasza waluta i indeksy są najsłabsze w Europie? Szczególną przecenę obserwowaliśmy 3 lutego, kiedy to rząd ogłosił, że cięcia wyniosą 19,7 mld zł. Analitycy mówią i piszą, że złoty traci z powodu „braku apetytu na ryzyko" oraz z powodu problemów z opcjami walutowymi. O tym drugim problemie nieco więcej napiszę poniżej. Tutaj wspomnę tylko, że wpływ tej sprawy na zachowanie złotego jest marginalny.

Co do braku apetytu na ryzyko to jest rzeczywiście czynnik poważny, ale warto sobie zadać trochę trudu i spojrzeć jak zachowuje się złoty w stosunku do walut innych niż euro, dolar czy frank. To, że złoty od lipca zeszłego roku stracił po 20, 30 procent do takich walut jak brazylijski real, czy meksykańskie peso jeszcze można jakoś wytłumaczyć (stopy procentowe w Brazylii i Meksyku są dużo wyższe). Podobnie pewnie będzie się próbowało interpretować stratę 20 procent (od października 2008) w stosunku do węgierskiego forinta. Jednak już osłabienie o podobnej skali w stosunku do czeskiej korony trudno będzie racjonalnie wytłumaczyć (stopy w Czechach 1,75 procent. - w Polsce 4,25 proc.).

Uważam, że ta słabość naszej waluty wynika ze szczególnego braku zaufania rynków finansowych do naszego kraju. Nie widać tego w opiniach agencji ratingowych czy urzędników UE, ale rynki finansowe reagują inaczej - są bardziej brutalne. Od początku wszyscy uczestnicy gry rynkowej wiedzieli, że rządowy projekt budżetu jest nierealny. To prowadziło do gry przeciwko złotemu, bo czekano na nowelizację budżetu. Liczono się z tym, że nastąpi w połowie roku. Gracze nie wiedzieli tylko tego, czy nierealny budżet jest wynikiem braku kompetencji, czy też próbą „oszukania" rynków po to, żeby lepiej się sprzedawał dług, a waluta mniej traciła. Jak myślę zakładali (słusznie według mnie) to drugie, ale sprawa była zbyt grubymi nićmi szyta, żeby taka próba się udała. Zapowiedzi olbrzymich cięć wydatków szybko potwierdziły tę diagnozę. Powstało jednak pytanie: dlaczego nie czekano nawet do połowy roku? Skąd ten szalony pośpiech? To zaufanie do naszego kraju dodatkowo zmniejszyło. Ostatni, praktycznie nieudany przetarg obligacji wyraźnie to pokazał. I niech nikogo nie wprowadzi w błąd ostatnia korekta na rynku złotego - realizacje zysków od czasu do czasu muszą następować.

Czytałem, że olbrzymiej większości ekonomistów cięcia wydatków się podobają. Szczególnie podobały się dziesięciu ekspertom zaproszonym przez premiera Tuska na konsultacje. Tak przynajmniej mówił po tym spotkaniu premier. Trochę się dziwię, że wszyscy ci eksperci poparli działania rządu, bo były tam nazwiska tych, którzy powinni byli mieć inne zdanie. Widać jednak przeważyło to, co zawsze w Polsce przeważa: myślenie stereotypami bazującymi na wierze w neoliberalny konsens. Cięcia są dobre - zwiększenie deficytu fatalne. Na pierwszy rzut oka to twierdzenie jest słuszne. Tyle tylko, że w kryzysie powinno się je zmodyfikować. Zwiększenie deficytu jest fatalne, jeśli nie prowadzi do rozwinięcia (czy podtrzymania) tych części gospodarki, które zapewnią efekt mnożnikowy i doprowadzą w ciągu paru lat do wypracowanie zysku znacznie przekraczającego koszt długu.

Problem jednak w tym, że u nas będzie się zapewne cięło inwestycje, czyli to, co dałoby efekt mnożnikowy. Słychać też o tym, że ucierpi budżetówka - przede wszystkim urzędnicy. Są oni i tak słabo opłacani, co szkodzi gospodarce, bo źle opłacany, często w związku z tym niekompetentny, urzędnik może doprowadzić do olbrzymich strat, a przede wszystkim z pewnością nie przysporzy zysków. Uważam, że program cięć też będzie szkodził złotemu i indeksom. Dobrze zachowują się przede wszystkim waluty lub indeksy tych krajów, gdzie rządy pompują pieniądze w gospodarkę. Chodzi mi przede wszystkim o dolara i indeksy giełdowe w Chinach. Nie tylko wiara w dolar umacnia „zielonego". Umacnia go przede wszystkim to, że gracze oczekują najszybszego powrotu gospodarki do zdrowia właśnie w USA, gdzie pomoc rządu jest scentralizowana i największa. Podobnie jest z chińskimi indeksami. My, w Polsce, będziemy cięli wydatki, co dodatkowo spowolni gospodarkę i zwiększy bezrobocie (już 10,5 proc.). Potem, kiedy inne gospodarki ruszą pełnym pędem, będziemy się wlekli w ogonie. O tym też rynki wiedzą, co nadal będzie szkodziło giełdzie i złotemu.

Z pewnością naszej walucie nie pomoże pomysł PSL, które che przeprowadzić ustawę, która umożliwiłaby unieważnienie umów „opcyjnych" między firmami a bankami. Muszę powiedzieć, że bardzo się dziwię uporowi wicepremiera Waldemara Pawlaka, który przecież jest rozsądnym człowiekiem. W sprawie opcji jednak zajmuje według mnie zadziwiające stanowisko. PSL twierdzi, że firmy nie miałby odpowiedniego przygotowania do zawierania takich umów. Uważa więc, że bazując na dyrektywie unijnej MiFID można je unieważnić. Takie stanowisko można podważyć na wiele różnych sposobów. Najważniejsze jest jednak to, że założenie nieposiadania wiedzy przez doskonale opłacane zarządy firm, które mogą dysponować dowolnymi ekspertami, jest całkowitym nieporozumieniem.

Cały ten pomysł pachnie nie socjalizmem, ale (proszę o wybaczenie przesady), wręcz bolszewizmem. Państwo anulujące umowy prywatnych stron, bez wyroku sądowego... O czymś takim w życiu nie słyszałem. Nie jestem przeciwnikiem pomocy firmom, które ucierpiały, ale pod dwoma warunkami: zarządy zawierające takie umowy powinny zostać zwolnione, a do prokuratury powinno być skierowane zawiadomienie o działaniu na szkodę spółki. O sprawie pomysłu PSL na opcje dowiedziałem się tuż przed powrotem z urlopu. Tuż po powrocie przeczytałem, że rząd rusza z dużym programem prywatyzacji. I znowu nie mogę nie zaprotestować. Sprzedawanie w bessie resztek rodowych sreber po to tylko, żeby zapełnić dziury w budżecie jest według mnie czymś więcej niż błędem. Sprzedawać trzeba w hossie. Decyzja o prywatyzacji byłaby działaniem na szkodę budżetu państwa, a co za tym idzie w dłuższym terminie szkodziłaby całej gospodarce.

Jak widać nic, co wydarzyło się podczas mojej nieobecności w Polsce mi się nie spodobało. Obawiam się, że idziemy w bardzo złym kierunku. Myślę, że wiem, co należałoby zrobić, żeby złoty się wzmocnił, a GPW przestała być outsiderem. Niestety, nie mogę tego tutaj napisać (ale zgadywać Państwo możecie). Jeśli ktoś z otoczenia premiera mnie zapyta to mu powiem .

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/