Oznajmił to nominalny zwycięzca wyborów Geert Wilders, lider skrajnie prawicowej Partii Wolności (PVV), zarazem oświadczając, że… nie on będzie premierem. Wypada przypomnieć, że Królestwo Niderlandów ma parlament dwuizbowy, ale o rządzie decyduje tylko 150-osobowa Izba Reprezentantów (Tweede Kamer). Wybierana jest bardzo czytelnie według ordynacji proporcjonalnej, na podstawie liczby głosów mandaty przydzielane są ogólnokrajowym listom poszczególnych partii. Co bardzo ważne – nie istnieje żaden ustalony próg procentowy, który w praktyce tworzy się arytmetycznie na bardzo niskim poziomie 0,67 proc. głosów. Nic dziwnego, że do Izby Reprezentantów dostało się aż… 15 partii, rozrzut liczby zdobytych przez nie mandatów sięga od 37 do 1. Taka sytuacja panuje od lat, dlatego w Holandii rządzenie zależy od umiejętności klecenia koalicji, często wewnętrznie niespójnych. W tej sztuce mistrzem był Mark Rutte, premier w latach 2010-23, kierujący kilkoma gabinetami, które trzeszczały i się rozpadały, ale łączyły na nowo. Ostatecznie złożył dymisję w lipcu 2023 r., ale cały czas uczestniczy jako premier w szczytach Rady Europejskiej i NATO, a także G20, gdzie Holandia ma status stałego gościa wyodrębnionego z UE. Mark Rutte wykorzystał okres przedłużonego administrowania do wypromowania siebie na stanowisko sekretarza generalnego NATO.
Geert Wilders nie ma zdolności koncyliacyjnych, dotychczas otaczany był w parlamencie kordonem sanitarnym. Wyniki z 22 listopada wszystko zmieniły, arytmetyka wymusiła zmontowanie większości pod jego przewodem, alternatywą były kolejne wybory. Antyislamska i antyimigrancka PVV zdobyła 37 mandatów, do koalicji mają wejść: liberalna Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) odchodzącego Marka Ruttego z dorobkiem 24 miejsc, centroprawicowa Nowa Umowa Społeczna (NSC), która ma 20 deputowanych, oraz partia protestu Ruch Rolnik-Obywatel (BBB), która obsadziła 7 foteli. Razem daje to 88 mandatów, ale bardzo naturalne pytanie brzmi – jak długo ta koalicja wytrzyma. Strategiczne znaczenie ma oczywiście osoba premiera, który na razie jest nieznany. Holenderskie media obstawiają, że faworytem Geerta Wildersa jest Ronald Plasterk, były minister spraw wewnętrznych w gabinecie Marka Ruttego i wieloletni działacz… Partii Pracy, która stoi jak najdalej od obecnej koalicji. Taki rozrzut personalny dowodzi, jak trudne jest perspektywiczne – teoretycznie przez całą kadencję – pokierowanie rządem wielopartyjnym.
Lider PVV z wielkim trudem przyjął do wiadomości, że objęcie przez niego steru rządu nie wchodzi w grę. Geert Wilders jest nie do przyjęcia dla ogółu Holendrów, jako złoty medalista zdobył 23,49 proc. głosów ważnych, zaś w odniesieniu do wszystkich uprawnionych – zaledwie 18,19 proc. Wszystkie inne opcje otrzymały jeszcze mniejsze poparcie, ale żaden lider nie ma tak ogromnego elektoratu negatywnego i nie wywołuje tylu uzasadnionych obaw. Rezygnacja ze stanowiska premiera była tylko jednym z szeregu ustępstw Geerta Wildersa. Zaraz po wyborach PVV porzuciła hasło wprowadzenia zakazu Koranu, natomiast po rozpoczęciu się kampanii do Parlamentu Europejskiego wycofała się z idei zorganizowania prawnie wiążącego referendum w sprawie dalszego członkostwa Holandii w Unii Europejskiej. Nedexit zatem nie wchodzi w grę, ale Holandia raczej nie podporządkuje się wspólnej polityce migracyjnej, czyli świeżo zatwierdzonemu paktowi. Unijna Bruksela jest zszokowana rozwojem sytuacji w jednym z sześciu państw twardego jądra, które zakładały wspólnotę, ale w ważnej kwestii odetchnęła – Geert Wilders jako holenderski premier w szczytach Rady Europejskiej uczestniczył nie będzie.