Okazje takie jak obchody Narodowego Święta Niepodległości zawsze wywołują u mnie refeksje nad przemijaniem. Rzecz jasna, nie w tej skali co odwiedziny cmentarzy 1 listopada, ale gdy sobie uświadomię, ile już ekip i twarzy widziałem na rozmaitych trybunach honorowych — to zbierze się na kilka długich alei zasłużonych, czy raczej wysłużonych.
Zjawiskiem ponadczasowym jest ogromna trudność, jaką ekipy tracące władzę mają ze zrozumieniem historycznej konieczności. Taki syndrom objawił się już 11 listopada 1918 r. Zdecydowana większość narodu nie ma pojęcia, jakąż to 89. rocznicę świętujemy w niedzielę, zatem przypomnę — otóż tamtego dnia Rada Regencyjna (arcybiskup Aleksander Kakowski, książę Zdzisław Lubomirski i ziemianin Józef Ostrowski) przekazała władzę nad wojskiem brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu. Ich spotkanie odbyło się na życzenie regentów w mieszkaniu chorego Ostrowskiego, a gospodarze wieczoru mieli zamiar potraktować Piłsudskiego jako swojego podwładnego. Ku ich wielkiemu zaskoczeniu — wyszło zupełnie inaczej.
Podobne zjawisko obserwowaliśmy przy powtórnym odzyskaniu niepodległości, czyli po wyborach 4 czerwca 1989 r. Przegrana ekipa miała swoją głowę państwa — prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, który jednak bardzo szybko się wyobcował z przemian ustrojowych i nastąpiła jego marginalizacja. Odizolowany nie odzywał się publicznie całymi tygodniami, a realna władza skupiła się wokół premiera Tadeusza Mazowieckiego.
Takie rocznicowe refleksje wzmacnia okoliczność, że akurat dzisiaj Donald Tusk zostanie desygnowany na prezesa Rady Ministrów.
Jacek Zalewski