
Biega cztery, pięć razy w tygodniu – w sumie 80-100 km. Pamięta o tym, o czym inni pasjonaci często zapominają albo na co już nie mają ochoty – czyli o regeneracji i rozciąganiu. Nie jest rannym ptaszkiem, ale wstaje o piątej, ćwiczy, wychodzi z psem, a później je z rodziną przygotowane wcześniej śniadanie. Siada do pracy, ale czasem pracuje w biegu – i to dosłownie, bo często wychodzi na godzinę, dwie treningu, w czasie którego rozmawia przez telefon lub bierze udział w telekonferencjach.
– Takie rozmowy są nawet bardziej efektywne, bo w ruchu mózg jest bardziej dotleniony. To z kolei pozwala lepiej łączyć kropki, czyli szukać innowacji w moim obszarze obowiązków związanych z rozwojem firmy – mówi Zbigniew Nowicki, dyrektor zarządzający i współwłaściciel Blueranku, agencji marketingu internetowego.
Takie ułożenie dnia powoduje, że nawet biegacz ultras ma sporo czasu dla rodziny.
Self-made ultrarunner

Przygodę z bieganiem zaczynał pod okiem trenera, ale z czasem przyswoił wiedzę z książek – zrozumiał cykle treningowe i to, jak budować możliwości wysiłkowe.
– Obecnie nie ćwiczę z żadnym trenerem, ale uważnie słucham swojego organizmu, żeby nie złapać kontuzji – mówi Zbigniew Nowicki.

Jak każdy pasjonat poważnie podchodzący do sportu korzysta z nowych technologii – zwłaszcza pulsometru, który podpowiada, jak zarządzać siłami i jakim tempem biec określone odcinki, by osiągnąć zakładany wynik.
– Do tych wskazówek podchodzę z dystansem, ale jest to jakiś punkt odniesienia, drogowskaz, jak powinienem trenować, żeby utrzymać formę, osiągnąć postęp lub zbliżyć się do wydolnościowego maksimum tuż przed kolejnym startem – mówi Zbigniew Nowicki.
Drogowskazem są też mapy w zegarkach i smartfonie – zwłaszcza że na biegach ultra w górach nietrudno się zgubić. Pilnować należy jednak nie tylko szlaku, bo będąc ultrasem, łatwo przeholować z wysiłkiem.
– Krew badam regularnie, co kwartał, ale nie korzystam z konsultacji lekarza medycyny sportowej. Bywam natomiast u fizjoterapeuty, zwłaszcza po zawodach, kiedy jestem mocno spięty, ale nie są to wizyty regularne, bo wierzę w aktywną regenerację – mówi Zbigniew Nowicki.
Zastawa jak na weselu

Biegi ultra odbywają się na dystansach kilkudziesięciu, a czasem 100 czy nawet 200 km. Nierzadko w górach, w trudnym terenie, w niesprzyjających warunkach pogodowych. Upał, deszcz, dzień, noc. Ale Zbigniew Nowicki twierdzi, że biegi ultra są mniej wyniszczające niż maraton, odbywający się zwykle w warunkach „sterylnych” – w mieście, na trasie bez podbiegów i zbiegów.
– Nogi podczas biegu ultra pracują w sposób zróżnicowany, inaczej niż podczas maratonu. To spokojniejsza praca, ale zdecydowanie bardziej długodystansowa. Zniszczenia i cena, jaką płaci się za taki wysiłek, jest moim zdaniem relatywnie mniejsza niż bieganie po asfalcie na krótszych dystansach – uważa Zbigniew Nowicki.
Różnica jest też w odżywianiu, a każdy ultras uczy się… na własnych błędach.
– Początkowo miałem w kamizelce biegowej zapas garmażerki jak na obóz survivalowy. Brakowało tylko legendarnej konserwy z mielonką. Z czasem zrozumiałem, że żele energetyczne sprawdzają się raczej w drugiej części dystansu, kiedy już nie ma się ochoty na jedzenie, a przez odwodnienie nie jest produkowana ślina. Wtedy trudniej jeść stałe produkty, wszystko stoi w ustach. Jem wszystko, bo na każdym punkcie chcę zmienić smak, a bieg trwa najczęściej od 12 do 20 godzin – mówi Zbigniew Nowicki.
Menu jest długie i zróżnicowane: orzeszki, daktyle, rodzynki, słone przekąski, pomidory, ziemniaki, pomarańcze, które są najlepsze na zmianę smaku. Ciasta, kabanosy, kiełbaski i sery żółte, czasem ciepły posiłek, np. zupa.
– Bufety na zawodach są oczywiście różnie zaopatrzone – czasem skromnie, ale na niektórych biegach zastawa jest jak na weselu. Jeśli człowiek się zapomni, to może tam spędzić dużo czasu, który dolicza się do końcowego wyniku. Dla przykładu 10 punktów żywieniowych pomnożone przez 10 minut postoju daje prawie dwie dodatkowe godziny w finalnym wyniku. Spokojnie można urwać godzinę, planując, myśląc i zatrzymując się o połowę krócej – mówi biegacz menedżer.
Mały kamyk, duży problem

Najlepsze imprezy biegowe w Polsce wymienia jednym tchem: Festiwal Biegu Rzeźnika w Bieszczadach („świetne miejsce na poznanie klimatu ultramaratonów”), Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich („nie słyszałem, by ktoś był niezadowolony z tej imprezy”) i Gorce Ultra Trail. Z zagranicznych poleca Salzburg, Cortinę i Chamonix. Biegał też w zawodach w Australii.
– Widoki były powalające – wspomina.
W czasie wysiłku, który trwa kilkanaście godzin, ważne są i rzeczy duże, np. psychika, i małe – bo nawet kamyk w bucie może urosnąć do rangi poważnego problemu.
– Często adrenalina powoduje, że zapomina się o regularnym jedzeniu i dużo się za to płaci. Tak samo z piciem – z bidonem z przodu widzimy, ile się wypiło i to motywuje do uzupełnienia płynów, z camelbakiem – nie. Błąd można popełnić przy wyborze butów. Klasycznym błędem jest też tolerowanie dyskomfortu, jeśli np. do środka wpadnie kamyk. Teraz już wiem, że trzeba zdjąć buty na chwilę, wyczyścić je i dopiero biec dalej, zamiast niszczyć stopę. Smaruję też stopy sudocremem, żeby stały się wodoodporne, a buty nie obcierały. A kiedy ciało boli w trakcie wysiłku, to rozwiązuję proste zadania z algebry typu 975 minus 13 – mówi Zbigniew Nowicki.

Do biegów w górach szykuje się siłą rzeczy na nizinach – musi mu wtedy wystarczyć wielokrotne pokonywanie górek w okolicach Łodzi. Biega też po schodach, codziennie robi serię przysiadów.
– Bieganie tak jak biznes wymaga zaangażowania, systematyczności i dobrego planowania, ale nie można się do niego na sztywno przywiązywać, jakby był tylko jeden właściwy plan – mówi Zbigniew Nowicki.
Aktywność ruchowa jego zdaniem zwiększa kreatywność.
– W czasie treningu zdarza mi się wymyślać rozwiązania dużych problemów. Nagrywam je sobie na dyktafon, żeby później móc wrócić do tego olśnienia – mówi menedżer.
Podkreśla, że biega nie dla wyników, lecz dla własnej satysfakcji.
– Chcę być zawsze zadowolony z tego, że coś przebiegłem – konkluduje Zbigniew Nowicki.

