Może to zaskakująca konstatacja, ale nie mogę się jej oprzeć. Wróg w dowolnej postaci jest niektórym niezbędny. Zupełnie jakby był dostarczycielem tlenu albo czegoś równie koniecznego do życia.
Od czasu do czasu niemal wszyscy popadamy w konflikty, podejmujemy walkę z kimś lub czymś, a swojego stanowiska jesteśmy skłonni bronić do pierwszej krwi lub do ostatniej jej kropli. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Tak życie się toczy, że choćbyśmy chcieli, to niektórych sytuacji uniknąć się nie da. Najczęściej jednak nie wyglądamy takich sytuacji z utęsknieniem, nie zagrzewamy się do walki każdego dnia, nie rozglądamy wzrokiem ponurym wokół z nadzieją wyłuskania dogodnej sytuacji z otoczenia. Może właśnie dlatego, że te sytuacje dogodne dla nas nie są? Może. W gruncie rzeczy z ulgą przyjmujemy koniec "wojny", nierzadko — w ostatecznym rozrachunku — zaprzyjaźniając się z dotychczasowym przeciwnikiem. Jeśli ponosi mnie wyobraźnia, to poprzestańmy na poczuciu szczęśliwego końca zmagań.
Sprawa ma się zupełnie inaczej z tymi, którzy bez wroga żyć nie mogą. W ich przypadku o żadnym końcu zmagań mowy być nie może. Koniec wyznacza początek kolejnych poszukiwań. Ciekawe, że wrogiem może być człowiek, niekiedy konkretny, a może być i grupa ludzi. Ale może też nim być wcale nie człowiek, lecz — dla odmiany — zjawisko. Przewrotnie można powiedzieć, że gdyby część ludzi tego nie wymyśliła, to należałoby to zrobić za nich. Najłatwiej mają ci, którzy wroga sobie zgeneralizowali, wychodząc poza jednego człowieka. Bo jeśli moim wrogiem jest sąsiad Kowalski, to przecież może się wyprowadzić, tym samym odbierając mi napęd. Ale jeśli wrogiem staną się po prostu sąsiedzi, to już każdy może być pod tym względem użyteczny, ponieważ nie ma żadnego znaczenia, jaki jest. Wystarczy, że jest sąsiadem...
Tydzień temu poszłam na zebranie wspólnoty mieszkańców kamienicy, w której mieszkam. Jak na dłoni widziałam, że dla znacznej części wrogiem jest zarząd tej wspólnoty. Nowy, powołany rok temu, bo poprzedni był do niczego. Ten też jest do niczego. Mogę się założyć, że kolejny również będzie do niczego. Tak widocznie ma być — zarząd, jakikolwiek by był, powinien być krytykowany jako niespełniający oczekiwań. Gwoździem napiętego programu zebrania było głosowanie nad zaciągnięciem przez wspólnotę kredytu. Członkowie zarządu przygotowali się bardzo starannie, nie wyłączając szczegółowego wyjaśniania branych pod uwagę ofert bankowych i kryteriów odrzucenia kilku z nich. Przygotowali profesjonalną prezentację, która miała ilustrować i te oferty, i sposób spłacania kredytu, i spodziewane rezultaty planowanego remontu. Zrobili to wszystko w ramach społecznego hobby, nie biorąc za to złotówki.
Okazało się jednak kilka rzeczy. Po pierwsze — ktoś z sali nie widział różnicy "przed" i "po", co oznacza, że nie warto zaciągać kredytu tylko po to, żeby ciemna i zrujnowana klatka schodowa stała się jasna i świeża. Po drugie — ktoś inny uważa, że estetyka nie ma najmniejszego znaczenia — dobrze jest, jak jest. Po trzecie — kilkuosobowa grupa mieszkańców uznała za pomocą okrzyków, że to propaganda i zapewne ktoś z zarządu pracuje w banku. A na to wszystko wstała jedna pani i mówi, że nie ma sensu się wykłócać, skoro każdy może zagłosować, jak chce. W moim przekonaniu był to niezwykle rozsądny głos, ale zaraz został zakrzyczany...
Kiedy ktoś potrzebuje wroga, to nie po to, żeby się porozumieć albo zrobić coś po swojemu w granicach możliwości. To wróg jest istotą życia. Jego cechy wyznaczają punkt odniesienia do tego, jak siebie określam, a co z pewnością mnie nie dotyczy. Wróg jest jak worek treningowy — pozwala mi sobie ulżyć, pozbyć się nagromadzonego napięcia, złości, niezgody na świat i... na obecność w nim takich elementów, jak wróg właśnie. To ostatnie usłyszymy deklaratywnie, jeśli zapytamy kogoś takiego wprost. Ale gdzieś tam w głębi świat bez wroga jest dla niego niewyobrażalny. Między innymi dlatego, że jest symbolem czegoś gorszego, a więc stawia nas samych w korzystniejszym świetle, pozwalając poczuć się naprawdę dobrze. Stąd zacietrzewienie, niezawieranie najmniejszych kompromisów, całkowita i absolutna niezgoda. Atakując wroga, buduję swój własny, lepszy obraz.
Czy jednak nie jest tak, że w gruncie rzeczy, walcząc w ten sposób, uciekam od czegoś w sobie? Od czegoś, czego nie lubię, nie akceptuję, z czym nie mogę się pogodzić? Od jakiegoś rodzaju wewnętrznej pustki, wypełnianej iluzorycznym poczuciem, że są gorsi ode mnie? Zastanawiam się, jak dalece jest prawdopodobne, że w istocie rzeczy największym wrogiem dla takich osób, są jednak one same...
Małgorzata Ziębińska:
Gdzieś tam w głębi dla niektórych ludzi świat bez wroga jest niewyobrażalny. Między innymi dlatego, że jest on symbolem czegoś gorszego, a więc stawia nas w korzystniejszym świetle, pozwalając poczuć się naprawdę dobrze.