Zapasowa żona Astronoma

Stanisław Majcherczyk
opublikowano: 2005-09-30 00:00

Na każde z trzech wypitych w USA win więcej niż dwa (statystycznie) pochodzą z Kalifornii. Te z lokalnego chowu opanowały ponad 75 proc. rynku. Dlaczego?

Przede wszystkim znacznie polepszyła się ich jakość. Na pewno też zrobił swoje skuteczny bojkot win francuskich. Niestety, za te z najlepszych kalifornijskich winnic trzeba dziś słono płacić. Pomyśleć, że jeszcze 30 lat temu produkowano w Napie i Sonomie winne kompociki zgrabnie pakowane w pięciolitrowe pojemniczki (ceny też były przystępne). W kartonikach czy butelkach do restauracyjnych kart winnych miały bezwzględny zakaz wstępu. Coś tak jak dzisiaj z dyskryminowanym w naszych restauracjach winem patykiem pisanym.

Nawet w Maryland?

Za Atlantykiem wszystko diametralnie się zmieniło. W kartach często nie ma innych win niż właśnie amerykańskie. Rozwinęła się winna turystyka. Oblicza się, że samą Kalifornię odwiedza rocznie ponad 20 mln spragnionych. Są linie autobusowe wożące amatorów od winnicy do winnicy. Pojawili się także pierwsi winni rowerzyści. Zaklinają się, że kiedy jadą, to nie piją. Ceny win też poszły niebotycznie w górę. Nawet na miejscu, u producenta.

I ceny działek na winnice także bardzo wzrosły. Nie ma już miejsca dla biednych i ambitnych. Zaczęli się rozglądać po innych okolicach USA. Dzisiaj z sukcesami produkuje się wina w Oregonie, Waszyngtonie, Nowym Jorku, właściwie wszystkich stanach — prócz Alaski.

Nawet w Maryland? Przy tych huśtawkach temperatury? Zimy bywają tu srogie, latem zaś jest tak gorąco, że nawet ptaki odmawiają latania. Siedzą w gniazdach. Poza tym ta wilgotność powietrza... Europejczycy jej nienawidzą. Winogrona również. Z ciekawości odwiedziliśmy urządzany tam w czerwcu Food and Wine Festival. Z nieba lał się żar. Jadąc, pocieszaliśmy się wizją czeluści marylandzkich piwnic i czekających na nas chłodziuteńkich winek.

Niespodzianka!

Żadnych piwnic ani nawet klimatyzowanej remizy strażackiej. Za to rozciągnięty na przestronnej zielonej polanie gigantyczny pikniko-odpust. Cienia — jak na lekarstwo. Rozstawione namioty lokalnych producentów i uwijające się między nimi tłumy rozradowanych degustatorów. Wszyscy równo spoceni, winka niestety również. Były obawy, że wkrótce sięgną temperatury wrzenia. Pokrętnie informowano, że na czas nie dowieziono lodu. Zasady degustacji — proste: przy wejściu kupowało się bloczek biletów. Każdy bilet to kieliszek wina — u dowolnie wybranego producenta. Jeśli zasmakowało, można od ręki było kupić butelkę. Nawet parę skrzynek. Producenci byli przygotowani. Jest ich w stanie Maryland tylko około dwudziestu. Produkują za to łącznie 500 tys. butelek rocznie. Wszystkie są sprzedawane co roku do ostatniej. Mają wzięcie!

Coś na widelec

Z upływem czasu atmosfera stawała się coraz radośniejsza. Grała orkiestra, handlowano, czym się da. Pożerano fast foody. A my marzyliśmy o legendarnych marylandzkich krabach! Bezszelestnie wymknęliśmy się z imprezy.

Padło na Gibby’s Seafood Restaurant. Ponieważ powitała nas klimatyzacją, lokal od razu awansował do rangi oazy. Jednak niepokój wzbudziły w nas złowrogie walenia w stoły i dźwięki przypominające masowe miażdżenie talerzy. Trwożnie rozejrzeliśmy się po restauracji.

Wokół pokrytych brązowym papierem stołów (dawniej ponoć były gazety) siedziały grupki lokalnych smakoszy. Przed nimi piętrzyły się pagórki marylandzkich krabów. Sprawnym uderzeniem rozwalano skorupki. Żartom i śmiechom nie było końca.

W restauracyjnej karcie królowały jedynie miejscowe wina. Nie ma przecież lepszej zasady, niż pić lokalne wina do miejscowych przysmaków. Odjeżdżając, bacznie rozglądaliśmy się za winnymi plantacjami. Te w zasięgu wzroku były nieprzyjemnie karłowate. Skąd więc ta marylandzka Galilea? Proste — większość kreatywnych chłopaków skupuje winne gronka z innych, chłodniejszych amerykańskich okolic i — po przerobieniu — wypuszcza je na rynek jako lokalnie wielbione wina stanu Maryland. Są wśród nich także chlubne wyjątki — trzej winiarze produkujący wina z własnych winnic. Niektóre z nich — nawet bardzo dobre. Na pewno Copernica Reserve (Woodhal). Czyżby na cześć zapasowej żony Astronoma?