Alchemik jazzu

Artur Ciechanowicz
opublikowano: 2011-12-02 00:00

Bierzesz udział w kilku projektach muzycznych naraz. Poza tym lubisz zaskakiwać, tak jak albumem „Archipelago”. Jak doszło do powstania płyty?

Nagrałem ją z kontrabasistą Michałem Barańskim i Holendrami: gitarzystą Bramem Stadhoudersem i perkusistą Onno Govaertem. Płyta powstała jak supernowa. Zaczęło się niepozornie – zaprosiłem Holendrów do Polski na pięć koncertów. Bez innego planu. Już po pierwszej wspólnej próbie wiedziałem, że to ma potencjał. Mieliśmy pięć godzin na nagranie materiału. Po koncercie w Warszawie przyjechaliśmy o 10 do Olsztyna, przez dwie godziny się rozkładaliśmy, przez następną robiliśmy dźwięk, w ciągu dwóch kolejnych nagraliśmy całą płytę i pojechaliśmy na następny koncert.

I dostaliście zawału z wycieńczenia.

Udało się tego uniknąć. Po dwóch miesiącach zgrałem materiał, wysłałem do Holandii do Brama, który zaniósł go do wydawnictwa Challenge Records. Po kilku dniach dostaliśmy propozycję wydania albumu.

Jak brzmi płyta nagrana w dwie godziny?

Widocznie nieźle, skoro najlepsze wydawnictwo jazzowe z Beneluksu wydało ją w 30 krajach.Natomiast jeśli chodzi o odbiór płyty, każdy ma inny. Dla mnie „Archipelago” to sen.

Twoją muzykę określa się jako jazz, ale nie ma ona wiele wspólnego z jazzem, który możemy usłyszeć w radiu czy do kotleta.

Polscy muzycy wzorują się na muzyce amerykańskiej. Ja to z zasady odrzucam. Uważam, że teraz jest dobry moment, by wrócić do kierunku w jazzie, z którego Polacy byli najbardziej znani. W latach 60. wyróżniano w Europie trzy główne nurty jazzu: skandynawski, polski i niemiecki. Potem to się u nas gdzieś zagubiło. Choć nie zginęło do końca. Kiedy koncertuję za granicą, często słyszę, że my, Polacy, gramy jakoś inaczej. Prawdopodobnie chodzi o to, że gdzieś podskórnie czujemy nasze korzenie: mazurki, Chopina, Szymanowskiego i Karłowicza. Moją podstawą jest solidne klasyczne wykształcenie, polski folklor, fascynacje Skandynawią, Bałkanami i Wschodem oraz elementy jazzu.

Wracając do pierwszego pytania: grasz teraz w kilku zespołach i masz na głowie gigantyczny projekt World Orchestra. Nie boisz się, że nie dasz rady trzymać tylu srok za ogon i w pewnym momencie to wszystko się rozpadnie?

Jest na to znakomity sposób – pracoholizm. Ale mówiąc poważnie, nie jest tak, że projekty, w których biorę udział, są niezależne od siebie. Wręcz przeciwnie, to działa trochę na zasadzie koncentrycznych kręgów, a w środku jest mój najważniejszy projekt – World Orchestra, w której w zależności od koncertu gra od 30 do 100 muzyków z całego świata. Mają odmienne temperamenty i są wychowani w różnych kulturach. Bycie muzykiem w zespole to w 95 proc. przebywanie i rozmawianie ze sobą, a w 5 granie. W przypadku takiego kotła, jakim jest World Orchestra, jakość rozmowy i perfekcyjne dopasowanie wszystkich jest szczególnie ważne. Dlatego nie mogę tego robić ad hoc – skrzyknąć ekipę w jedno miejsce i próbować grać. To nie wypali. Wystarczy, że dwóch muzyków nie będzie się dogadywać, a cała sesja weźmie w łeb. Stąd mój udział w tylu mniejszych projektach. Są one w pewnym sensie stadium eliminacyjnym przed ewentualnym zaproszeniem do WO.

Nazwa World Orchestra może być myląca: nie jest to przecież orkiestra grająca ciągle te same kawałki w ten sam sposób.

Absolutnie nie. Muzycy, których zapraszam do World Orchestra, nie grają swoich utworów, tylko moje kompozycje. Czuję się jak alchemik, który wrzuca do kotła najprzeróżniejsze składniki w różnych proporcjach: romantyzm, impresjonizm, folklor polski, azjatycki, skandynawski, muzykę klasyczną i filmową, improwizację i jazz. A na końcu proszę muzyków z różnych krajów, żeby czerpali z tego kotła. W efekcie każdy koncert jest inny i na każdy czekamy jak dzieci na Świętego Mikołaja.

„Najwięksi muzycy świata w jednym miejscu” – nie można cię posądzić o brak ambicji.

Ale przecież nie wpadłem na ten pomysł wczoraj i od razu go zrealizowałem. Grałem od siódmego roku życia – na skrzypcach, fortepianie i oboju. Ale dopiero w liceum spodobało mi się wspólne granie. Zaczynałem na oboju, po kilku miesiącach udało mi się namówić mamę, żeby za pieniądze ze sprzedaży działki kupiła mi saksofon. Moich postępów w nauce gry doglądał tata, który w młodości też grał na tym instrumencie. Słuchałem klasyków jazzu, ale najbardziej spodobał mi się Jan Garbarek. Pamiętam jego płyty, na których grał z muzykami z całego świata. Uświadomiłem sobie, że można grać wszystko ze wszystkimi, ale podstawą jest dobre brzmienie i wiedza. Właśnie wtedy, 19 lat temu, zacząłem marzyć o orkiestrze złożonej z najlepszych muzyków świata. Później przyszedł czas na szkołę jazzową w Warszawie przy Bednarskiej, potem granie z zespołami Alchemik, Oxen i inne projekty muzyczne. Wszystko zbliżało mnie do realizacji mojego młodzieńczego marzenia – powstania World Orchestra.

Mówiłeś o młodzieńczych fascynacjach. A co fascynuje cię teraz?

Znów jestem na etapie Indii. Za chwilę znajdzie się coś innego. Chętnie sięgam do korzeni muzyki. Do utworów z czasów, kiedy nie było zapisu nutowego, a ojcowie przekazywali wiedzę swoich ojców synom, kontynuując wielopokoleniowe tradycje. Muzyka to jedyny uniwersalny język na ziemi, który mogą zrozumieć wszyscy.

Czy niezależne podejście przekłada się na sukces sprzedażowy?

Nagrywając płyty, nigdy nie zastanawiałem się nad finansami. Inwestowałem własne pieniądze zarobione pracą sidemana, producenta czy aranżera. Brak budżetowego kagańca dawał mi artystyczną wolność i swobodę w kreowaniu własnego języka.