Biała księga ku przestrodze

Adam Sofuł
opublikowano: 2008-09-05 00:00

W Sejmie odbyła się debata na temat sytuacji polskiej branży stoczniowej. Za tydzień rząd musi złożyć do Komisji Europejskiej plany restrukturyzacji zakładów. Jeśli okażą się one niezadowalające, to stocznie będą musiały zwrócić pomoc publiczną, co w praktyce oznacza upadłość. Jak w tym dramatycznym kontekście wyglądała debata? Tradycyjnie. Platforma Obywatelska zastanawiała się, czy przed Trybunałem Stanu powinien stanąć były minister skarbu Wojciech Jasiński, czy również były premier Jarosław Kaczyński. PiS widziałby przed Trybunałem obecnego ministra Aleksandra Grada, a SLD starał się pogodzić zwaśnione strony, twierdząc, że za dramat stoczni powinni odpowiadać Jasiński i Grad. Na refleksję, co zrobić ze stoczniami, czasu zabrakło.

Minister skarbu Aleksander Grad opowiadał o swoich rozmowach z przyszłymi inwestorami, wspominał o przełomie. Za tydzień jednak takie opowieści się skończą i będzie musiał przed Komisją Europejską wyłożyć karty na stół. Mocne karty. Najbardziej konkretnym rezultatem działań rządu w sprawie stoczni jest na razie biała księga i nie należy tego dorobku lekceważyć, bo to pouczająca, chociaż gorzka lektura. Żeby tylko ktoś chciał ją przeczytać i wyciągnąć wnioski. Bo na razie trwają spory, jak liczyć pomoc publiczną udzieloną stoczniom i jak najlepiej udzielić tym zakładom dalszego wsparcia, najlepiej tak, aby Komisja Europejska tego nie zauważyła.

Recepta na uratowanie stoczni jest tymczasem prosta i znana od lat. Tyle, że politycy nie chcą jej przyjąć do wiadomości. Stocznie mają po prostu produkować statki lepiej i taniej niż konkurencja. Można się zastanawiać jak ułatwić stoczniom życie, dostęp do kredytu (który trzeba spłacić), zabezpieczyć przed ryzykiem kursowym. Nie zmienia to prostego faktu, że stocznie, jak każde inne przedsiębiorstwo, muszą zarabiać. I jest to możliwe — w latach 90. część stoczni zaczęła wychodzić z dołka, do czasu aż dopadł je kryzys i do ratowania branży wzięli się politycy. Ratują do dziś.

Nieprzypadkowo polski armator — Polska Żegluga Morska — która odmładza flotę — z 36 statków jakie zakontraktował do 2013 roku, tylko dwa będzie budować w Polsce. I to nie skutek braku patriotyzmu, lecz prosty i jak widać brutalny, rachunek ekonomiczny. Taki sam rachunek zastosuje Komisja Europejska, dla której nie będzie miało znaczenia, że jedna ze stoczni to kolebka Solidarności. Taryfy ulgowej nie będzie. Być może jednak rachunek ekonomiczny pozwoli stoczniom wreszcie stanąć na nogi — nawet negatywny scenariusz z ogłoszeniem upadłości nie musi oznaczać wyroku śmierci. To szansa na rozpoczęcie wszystkiego od początku. Można ją wykorzystać, pod warunkiem że związkowcy nie będą już tak ufać politykom, a politycy przestaną się bać związkowców.