Czekamy na raport „Polska 2013”

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2010-08-04 09:50

Na przełomie lipca i sierpnia, czyli w samym środku spokoju w Polsce nie było. Chodzi oczywiście o decyzje mającej na celu zmniejszenie deficytu budżetowego i ograniczenie zadłużenia, a nie o to, co działo się pod Pałacem Prezydenckim. Nawiasem mówiąc to ostatnie było pokazem słabości państwa, co może martwić, jako że czekają nas w gospodarce trudne dwa lata. Silne i zdecydowane państwo będzie bardzo potrzebne.

W interesującej nas sprawie balon próbny wypuścił Michał Boni twierdząc, że możliwa jest podwyżka podatków, składki rentowej i VAT (do 25 proc.). Potem okazało się, że rządowym Wieloletnim Planie Finansowym Państwa nie będzie najbardziej drastycznych posunięć. Dokument ten ma być podstawą przygotowywania projektów ustaw budżetowych w kolejnych latach. Jeśli mówimy o kolejnych latach to radziłbym się tymi założeniami nie przejmować, bo nikt nie wie, co będzie się działo za parę lat. W przyszłym roku nikt o tym planie nie będzie pamiętał, ale z pewnością będzie podstawą do tworzenia projektu budżetu na 2011 rok. Oczywiście o ile posłowie PSL się nie zbuntują.

Dokument został tak zbudowany, żeby się rynkom finansowym spodobać, ale nie do końca wypełnił to zadanie. Wykluczono podwyżki PIT, CIT i składki rentowej. Wzrośnie o jeden punkt procentowy główna stawka VAT (z 22 na 23 proc.). Wzrośnie też VAT na żywność nieprzetworzoną (z 3 na 5 proc.) - znika w tym roku derogacja UE, więc rząd nie miał wyboru. Obniżony zostanie VAT na żywność słabo przetworzoną (z 7 na 5 proc.), a na odzież, czynsze, leki itp. wzrośnie z 7 na 8 proc. Główna stawka VAT może wzrosnąć w 2011 i 2012 roku o kolejny jeden procent dochodząc do maksymalnego w UE poziomu 25 proc. W dokumencie planowane jest też zamrożenie progów podatkowych do 2013 roku (czyli realna podwyżka PIT), ma wzrosnąć akcyza na tytoń i zostać wprowadzona akcyza na węgiel i koks.

Na pozór wydaje się, że podniesienie VAT o jeden procent będzie plastrem na ranę, bo niewiele pomoże budżetowi (5 mld złotych to nie jest dużo). Myślę jednak, że kluczem do zrozumienia tej decyzji jest to, co powiedział premier Donald Tusk „musimy sobie kupić czas". Rok 2011 będzie trudny nie tylko dlatego, że jest to rok wyborczy. To „kupowanie czasu" zostało wpisane właśnie w tę sprawę, ale według mnie nie tylko o to chodzi. W 2011 roku (jak już nieraz pisałem) rynki finansowe będą szukały kolejnej ofiary. Wiele krajów obniży swoje deficyty, a Polska zamiast wyspą może się stać rafą, o którą wielu inwestorów się rozbije.

Rząd tłumaczy swoje działania tym, że musimy mieć pieniądze, by móc korzystać z funduszy unijnych. Moim zdaniem to nieprawda. Na taki cel można np. zaciągnąć pożyczkę w rocznych bonach skarbowych. My chcemy pokazać, że jesteśmy w środku drogi między USA (nie ograniczać wydatków to ich motto), a UE (ciąć wydatki, ograniczać deficyty) i ostrzejszych działań nie potrzebujemy. Poza tym rząd robi wszystko, żeby jak najmniej antagonizując wyborców nie dopuścić do przekroczenia progu ostrożnościowego 55 proc. zadłużenia w stosunku do PKB. Jeśli będziemy mieli szczęście (ta ekipa na razie je ma) to taki manewr może się udać, ale tylko wtedy, jeśli w 2011 roku nie będzie na świecie drugiego uderzenia recesji. Jeśli będzie to planowany wzrost (3,5 proc.) nie zostanie osiągnięty, złoty mocno straci, a to wszystko automatycznie podniesie zadłużenie. Polskę na razie traktuje się trochę ulgowo, bo wszyscy wiedzą, że 2011 rok jest rokiem wyborczym (agencja Standard&Poor's poinformowała, że podtrzymuje swój rating naszego długu), ale łagodne traktowanie może się nagle i nieoczekiwanie skończyć.

Na krótką metę takie decyzje mogą doprowadzić do pożądanych celów. Rządzący mogą znowu wygrać w 2011 roku wybory, a potem spróbować reformować finanse publiczne. Według mnie nie jest to jednak właściwa droga. Przede wszystkim dlatego, że podwyżka podatku VAT jest szkodliwa. Na pozór mało szkodliwa jest podwyżka jednoprocentowa, ale też nie do końca. Wzrosną czynsze, ceny energii i paliwa. To oczywiście doprowadzi do wzrostu inflacji, a ta naprawdę dobierze się nam do kieszeni. Wzrosną też w tej sytuacji stopy procentowe, a to zaszkodzi gospodarce zmniejszając wpływu do budżetu. Prawdziwą katastrofą byłyby kolejne podwyżki VAT zapowiadane w latach 2011 i 2012.

Kompletnie nie do zrozumienia jest twierdzenie zgodnie z którym podwyżka VAT jest najmniej szkodliwa. Jest za to z pewnością najprostsza. Większość ludzi jako slogan traktuje opinie zgodnie z którymi na podwyżce VAT najbardziej stracą mniej zarabiający (w domyśle 70 procent Polaków). Wystarczy jednak przeprowadzić prostą pracę myślową, żeby zobaczyć, że tak rzeczywiście jest. Człowiek zarabiający 2000 złotych miesięcznie wydaje wszystko, więc cały jego przychód obciążony jest podatkiem VAT, akcyzą, cłem. Zarabiający kilkanaście tysięcy miesięcznie olbrzymią część swoich zarobków inwestuje (lokaty, fundusze). Podatki pośrednie tak bardzo jak mniej zarabiającemu nie podnoszą mu całkowitych obciążeń podatkowych, a przecież na swoich inwestycjach dodatkowo zarabia zmniejszając te obciążenia. Należałoby więc mówić nie o stawkach PIT, ale o efektywnym opodatkowaniu. Podwyższanie VAT zwiększa je zdecydowanie bardziej osobom o mniejszych zarobkach.

Moje stanowisko jest od dawna niezmienne. Powrót na dwa lata do poprzednich stawek PIT i składki rentowej dałby budżetowi ponad 40 mld złotych rocznie (tyle ile ma wynieść deficyt budżetu rządowego). Dlaczego nie ma parcia na takie rozwiązanie? To proste. Dwie główne partie (PO i PiS) głosowały za obniżką PIT i stawki rentowej, więc nie chcą się przyznać, że popełniły błąd. Elita finansowo-medialna nie jest zainteresowana obniżką swoich wynagrodzeń. Podobnie reagują dobrze zarabiające szefostwa związków zawodowych. W tej sytuacji każdy głos rozsądku zamienia się w niesłyszalny pisk, a Polakom ten pomysł przedstawia się jako wręcz szatański.

Mimo to należałoby cofnąć poprzednie obniżki. Olbrzymia większość Polaków straciłaby na tym kilkadziesiąt złotych miesięcznie, ale mówi im się, że byłby to dramat nie mówiąc, że podwyżka VAT kosztować ich może więcej. Opowieści o kilkunastu groszach dziennie można sobie między bajki włożyć. Pan premier Tusk mówiąc o takich obciążeniach nie wziął pod uwagę czynników, które wyżej wymieniłem - przede wszystkim zrostu inflacji i stóp procentowych (koszt kredytu wzrośnie). Obdarowani przez polityków dobrze zarabiający na pewien czas wróciliby do wynagrodzeń istotnie niższych, ale nie zaszkodziłby to zbytnio ani im ani gospodarce. Nie jest bowiem prawdą to, że 30 mld złotych wypłacone z tytułu obniżki podatków bardzo pomogły w zwalczaniu kryzysu. Większość z nich wylądowała przecież na lokatach i w funduszach inwestycyjnych.

Taka decyzja dałaby prawdziwy oddech, a zyskany w ten sposób czas należałoby wykorzystać na wprowadzenie porządnej reformy finansów. Oczywistym jest przecież, że jest niezbędna. Jeśli jej nie będzie to dług publiczny błyskawicznie wzrośnie do 60 proc. - a to by było naprawdę bolesne dla wszystkich (cięcia płac i emerytur nie byłyby niczym miłym...). Taka reforma powinna być uzgodniona ze wszystkimi siłami politycznymi, a jeśli się nie da się z wszystkim to chociaż z 75 procentami. Polacy będą popierać reformy wtedy, jeśli zobaczą, że ciężary są sprawiedliwie rozłożone, a brak reform kosztowałby ich zdecydowanie więcej. Taki plan wychodzenia z kryzysu może napisać na przykład minister Michał Boni. Napisał raport „Polska 2030", niech usiądzie i napisze „Polskę 2013". Na razie taki pomysł wygląda jak baśń, ale kiedy kryzys zaglądnie nam w oczy to zamieni się w rzeczywistość. Tylko po co czekać?

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/