Dialogi z widzem

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2006-07-07 00:00

Dziesiąty miał być ostatni. Wyszło, że jedenasty jest pierwszy. No i gwiazdy zabłysły jednak w Gdańsku. Jaśniej niż w Międzyzdrojach?

Za pięć szósta. Głos dzwonów pobliskiego kościoła wzywał na wieczorną mszę. A słońce piekło jakby było południe! Na restauracyjnym tarasie hotelu Hevelius — „Salon filmowy z TVP Kultura”. Gość: Andrzej Wajda. Wstęp wolny, ludzi — tłum. Burza oklasków!

Stary mistrz wparował z takim animuszem, jakby przed chwilą opuścił plan „Wszystko na sprzedaż”. Uśmiechnięty, pełen werwy. I od razu zaczął — po swojemu. Energicznie, gestem: rozłożył ramiona jak do powitania, potem strzelił wskazującym palcem w kamerę, powiódł wzrokiem po zebranych. Prowadzący Michał Chaciński zasypał klasyka gradem pytań. Wajda niejednego młodego, gniewnego polskiego reżysera zbił pewnie z pantałyku na długo. To, że ostro krytykował kulturę masową, nie dziwi. Ale wręcz rzucił się do gardła telewizji:

— Największe zło, jakie mogło się przydarzyć światowej kinematografii!!! Telewidz dostał do ręki bardzo niebezpieczne narzędzie: pilota. Prawo podejmowania decyzji, na które nigdy nie zasłużył, do którego nigdy nie dorósł! — wołał.

W czasach podlizywania się widowni na wszelkie możliwe sposoby — to jak cios na odlew.

Ten sam, ale inny

Miało już go nie być — a był. Niebanalny — tak o nim mówią. Można by dołożyć: niezależny, inny. Momentami trącił „alternatywą”. Zaskoczył świeżą formułą. Taki był 11. Festiwal Gwiazd. Nie w Międzyzdrojach, ale już w Gdańsku. Nieoficjalnie wiadomo, że przenosiny imprezy do Gdańska to pomysł Waldemara Dąbrowskiego, który wymyślił — do niedawna przecież jeszcze międzyzdrojską — formułę tego spotkania artystów z widzami.

— Mam Międzyzdroje w dobrej pamięci — Waldemar Dąbrowski zdaje się unikać drażliwego tematu.

Ale na tegorocznym festiwalu mówiło się w kuluarach, że władze zachodniopomorskiego kurortu zawiodły. Dziesięć lat temu włodarze obiecali, że — w zamian za dobrą imprezę — rozwiną infrastrukturę kulturalną. I co? Nie zbudowano ani galerii sztuki, ani amfiteatru czy chociażby porządnego kina.

— Po kilkudziesięciu imprezach trwających kilka dni artyści wyjeżdżali — i nic po tym nie zostawało. Co roku prowizorka i chroniczny brak wolnych miejsc. To musiało męczyć — komentuje jeden z organizatorów Festiwalu Gwiazd w Gdańsku.

— Jestem niezwykle dumny i szczęśliwy, że będziemy mogli gościć co roku grono najwybitniejszych polskich artystów — oświadcza Paweł Adamowicz, prezydent miasta Gdańska.

Patos. Ale za nim nie kryje się pustosłowie.

— Słowa najwyższego uznania pod adresem prezydenta Adamowicza i Jana Kozłowskiego, marszałka województwa pomorskiego. Przeczytali projekt organizacji festiwalu w Gdańsku w pięć sekund i tyleż czasu zajęło im podejmowanie decyzji na tak — Dąbrowski odkrywa kulisy przeprowadzki.

Bez udziału władz Gdańska tego festiwalu by nie było. Finansowy wkład miasta przekracza 30 proc. budżetu (w Międzyzdrojach magistrat inwestował niecałe kilka procent). Do tego infrastruktura: teatry, galerie, sale kinowe. No i perełka na wyspie Ołowiance — Polska Filharmonia Bałtycka. To wokół niej — i w niej — odbywały się wielkie koncerty tego festiwalu — m.in.: filmowy „Krzysztof Kieślowski — In Memoriam” (z muzyką Wojciecha Kilara), plenerowy „Ty to masz szczęście…” (z udziałem m.in. Maryli Rodowicz, Kingi Preis, Wojciecha Pszoniaka i Sambora Dudzińskiego) czy uroczysty „Dzieci Solidarności” — zamykający imprezę (z udziałem m.in. Jana Peszka, Piotra Machalicy, Janusza Radka i Mirosława Baki).

Dwóch przeciwnych Bogów

3 lipca — w ramach gwiezdnego festiwalu — Mikołaj Grabowski pokazał na deskach Teatru Wybrzeże reportaż „Dwóch na słońcach swych przeciwnych Bogów — czyli uczta grudniowa 1840 r.” (na stałe w repertuarze Narodowego Starego Teatru w Krakowie). Rzecz autorstwa Marka Millera, szefa Laboratorium Reportażu Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, to rekonstrukcja wydarzeń z 25 grudnia 1840 roku w Paryżu, podczas kolacji na cześć Adama Mickiewicza. Suto zakrapiana wieczerza trwała ponoć długo, a że wśród zaproszonych gości był też Juliusz Słowacki, doszło do niezwykłych wydarzeń — m.in. do pojedynku na improwizacje. Sprawę naświetlali widzom: Tadeusz Huk, Ryszard Łukowski, Jan Peszek, Leszek Piskorz, Jerzy Trela i Mikołaj Grabowski (aktor, reżyser i dyrektor teatru — w jednym!). Grabowski, nim spektakl się rozpoczął, wprowadził widownię w nastrój. Nawiązując do uczt z charakterem wybitnie artystycznym, z rozrzewnieniem wspominał biesiady międzyzdrojskie. Pomagał mu w tym chór Affabre Concinui — ze swadą wyśpiewując fragmenty „Pana Tadeusza” z opisami potraw. Aż w końcu na scenie pojawili się pozostali; zasiedli do stołu i odczytali reportaż z podziałem na role. Grabowski świetnie wchodził w słowo! Huk mocnym głosem dominował, Łukowski i Piskorz z nim konkurowali. Peszek... Jak to Peszek: frapował miną i zachowaniem. A Trela sprawiał wrażenie nadzwyczaj naturalnie wycieńczonego do cna alkoholowym szaleństwem, co akurat w tym przypadku było bardzo na miejscu. Aktorzy tak sugestywnie dali wyraz relacji Millera, że widownia na sali przeniosła się na ponad godzinę w XIX wiek. Krakowscy mistrzowie budowania klimatu...

Nowe dekoracje

Drugiego dnia festiwalu na nowej, bursztynowej promenadzie gwiazd znalazły się odciski: Grażyny Barszczewskiej, Joanny Brodzik, Andrzeja Chyry, Andrzeja Grabowskiego, Mikołaja Grabowskiego, Petera Greeneway’a, Pawła Huelle, Wojciecha Kilara, Gabrieli Kownackiej, Jerzego Maksymiuka, Janusza Morgensterna, Volkera Schlöndorfa, Franciszka Starowieyskiego i Jerzego Zelnika. Wiele osób podkreślało w kuluarach, że to nowe miejsce — czyli Gdańsk — przekonało ich do zgody na uczestnictwo w gali. Jerzy Stuhr powiedział o tym przed kamerami, w czasie uroczystości. Ale gdańska formuła sprawdzała się od początku do końca imprezy. Choć wielu stałych gości festiwalu często wprawiało w zakłopotanie to, że wszyscy nie siedzą razem w jednym miejscu, na kupie (jak to bywało w hotelu Amber). Tutaj trzeba było się nachodzić: filharmonia na Ołowiance, Ratusz Staromiejski, Teatr Wybrzeże, Muzeum Narodowe, kino Neptun, Brama Oliwska, Bazylika Mariacka, Targ Rybny, kościół św. Jana, Dwór Artusa, Zielona Brama. Międzyzdrojska formuła w zderzeniu z takim ładunkiem historycznym stworzyła nową jakość. Gwiazdy poczuły się niby ryby w wodzie. Jakoś tak bardziej przyjaźnie nastawione do ludzi, otwarte. A i widownia mniej natarczywa, pełna ogłady.

— Formuła ta sama: wybitni artyści; ich dzieła do dyspozycji publiczności w takiej naturalnej dla wakacji, przyjaznej aurze. Tyle tylko że tam byli wszyscy na jednym kilometrze kwadratowym. Tu, przez rozrzucenie imprez, siłą rzeczy doszło do rozgęszczenia, co dało poczucie świeżości... No i ta fenomenalna Ołowianka! Niegdyś przemysłowa część Gdańska zamienia się w wyspę kultury — nie może się nachwalić gdańskich atrakcji Dąbrowski.

Nieco przygasa, pytany o doktora Jana Kulczyka. Wiadomo: kontrowersje. Do Gdańska nie przyjechał, ale duchem — jest. Ufundował obelisk wzniesiony przez prof. Adama Myjaka z odlewów 108 artystycznych dłoni odciśniętych w Międzyzdrojach. Z roku na rok rzeźba będzie rosła, wzbogacana odciskami gdańskimi. Taka nowa kontynuacja dekady w Międzyzdrojach.

— Kiedyś Zygmunt Kałużyński postawił tezę, że polska publiczność straciła kontakt z artystami.

Chciałem udowodnić, że to nieprawda. I tak jest! — wspomina Waldemar Dąbrowski, dziś w roli patrona projektu (organizację powierzył Stowarzyszeniu Instytut Sztuki z Krakowa).

Wciąż z iskrą

Tylko w kinie, zdaniem mistrza, utrzymał się komfort pełnego odbioru przekazu dzieła filmowego. Nie można sobie wyskoczyć na moment do sali obok albo bezmyślnie przełączyć na inny program. Taki przymus... Tylko w kinie można się przekonać, czy film dobry — bo trzeba obejrzeć do końca. Tu rozmowa weszła na grunt osobisty. I Andrzej Wajda zaskoczył pokorą. Przyznał, że nakręcił w życiu kilka kiepskich filmów — podał przykład: „Biesy”. Kilka niepotrzebnych — po czasie lub — po prostu — nie w porę:

— „Wielki Tydzień” zrobiłem za późno. Wcześniej nie mogłem... Takie były czasy. A potem się okazało, że temat już nieciekawy dla widowni.

Mistrz wyjawił, że miał dwa projekty na film o Karolu Wojtyle. Żaden nie zyskał uznania producentów, więc to nie tak, że Wajda kręci, co chce i kiedy chce...

A potem — pytania z widowni. Ktoś rzucił:

— Jaki pański film jest dla pana najlepszy?

Wajda się uśmiechnął i westchnął:

— Najlepszy jest zawsze następny — czyli ten, nad którym się pracuje.

Stereotypowe, ale pewnie prawdziwe.

Ktoś podchwycił:

— To niech pan zdradzi jakieś szczegóły projektu „Post mortem” — o zbrodni katyńskiej.

Reżyser najchętniej by pomilczał. Powiedział tylko, że zdjęcia powinny ruszyć jesienią, a teraz wciąż bije się z myślami na temat obsady. I tyle.

Poza Wajdą w „Salonie filmowym z TVP Kultura” goszczono też Petera Greenewaya i Volkera Schlöndorfa. Obaj niezwykle doceniani, intrygujący, oryginalni. Mimo że ustępujący wiekiem polskiemu mistrzowi, sprawiali wrażenie starszych od niego. Bez tej iskry.

„Puls Biznesu” był medialnym patronem 11. — tym razem gdańskiego — Festiwalu Gwiazd.