Dwie kadencje wystarczające

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2024-04-22 20:00

Dogrywkowa runda wyborów samorządowych w 748 gminach/miastach (to 30,2 proc. ogółu) przebiegła 21 kwietnia przy tradycyjnie niskiej frekwencji — zsumowana we wszystkich jednostkach wyniosła tylko 44,06 proc.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Gdy 7 kwietnia wybieraliśmy nie tylko wójtów/burmistrzów/prezydentów, lecz także składy rad trzech szczebli — zainteresowanie elektoratu było nieco większe, chociaż również mierne. Frekwencja na poziomie sejmików wojewódzkich — ta liczba jest najbardziej miarodajna, albowiem tylko płachtę sejmikową jednolicie wrzucali wszyscy głosujący — wyniosła 51,94 proc. W drugiej turze powtórzyła się prawidłowość wyborczych dogrywek. Otóż niemal wszędzie wygrał kandydat z wynikiem lepszym w pierwszej turze, któremu dwa tygodnie temu trochę zabrakło do przekroczenia 50-procentowego progu większości bezwzględnej. Przypadki, gdy drugiemu w kolejności udało się zmobilizować większy elektorat i w powtórce jednak pokonać lidera, były wyjątkami. Ta generalna prawidłowość obejmuje nie tylko samorząd, lecz np. wybory prezydentów państw. W dziejach III RP od 1990 r. zdarzył się tylko jeden przypadek, że zwycięzca tury eliminacyjnej przegrał w rozstrzygającej — w 2005 r. Donald Tusk z Lechem Kaczyńskim, ale głównie dzięki wyraźnemu zaleceniu brązowego medalisty Andrzeja Leppera dla jego zdyscyplinowanego elektoratu.

2477 miast/gmin w Polsce dzieli się na kilka zróżnicowanych kategorii. 107 dużych miast ma prezydentów, burmistrzowie kierują 906 mniejszymi miastami oraz gminami o strukturze podwójnej (w których tylko centralna miejscowość ma status miasta), na czele 1464 gmin wiejskich stoją wójtowie. Uwaga ogólnopolskich mediów i opinii społecznej naturalnie koncentruje się na wynikach wyborów w kilkunastu metropoliach, chociaż solą samorządu terytorialnego jest zdecentralizowana podstawa piramidy. Tegoroczne wybory zdominowane zostały przez charakterystyczne zjawisko — generalnie odnowili mandaty dotychczasowi włodarze, ale zrobili to już ostatni raz. Kodeks wyborczy na szczęście ograniczył liczbę ich kadencji do dwóch, taki limit konstytucyjnie dotyczy np. prezydenta, prezesa NBP i kilku innych ważnych stanowisk. W 2002 r. straszliwym wręcz błędem Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który wprowadził na poziomie gmin/miast wybory bezpośrednie, było nieustalenie limitu od razu. Kiedyś pytałem o ten błąd Leszka Millera, który w 2002 r. był panem sytuacji. Odpowiedział szokująco rozbrajająco — nie wystarczyło nam wyobraźni…

Przypadki nieodnowienia mandatów były rzadkie, ale naturalnie się zdarzyły. Najgłośniejsze dotknęły kilku odwiecznych prezydentów dużych miast. Ratusze opuszczają 30 kwietnia m.in. Wojciech Szczurek w Gdyni, Michał Zaleski w Toruniu, Janusz Kubicki w Zielonej Górze, a także niezbyt liczna grupa włodarzy mniejszych miast. Do tego trzeba doliczyć nielicznych, którzy patrząc na sondaże i oraz własny PESEL, honorowo odpuścili wcześniej, jak np. Jacek Majchrowski w Krakowie. Generalnie jednak długowieczność na samorządowym stołku, przy gigantycznych uprawnieniach jednoosobowych, to wielka patologia polskiej demokracji i życia publicznego.

Dlatego bardzo szkodliwe są postulaty lobby wójtowsko-burmistrzowskiego, że limit kadencji należałoby znieść. Absurdalne jest uzasadnienie, że „skoro ludzie mnie wybierają, no to trwam”. Dojrzałe demokracje ograniczają zbyt długie silne władztwo, nie dotyczy to tylko sprawowania mandatów w ciałach kolegialnych, czyli parlamentach krajowych lub lokalnych. USA obudziły się konstytucyjnie zaraz po wojnie, po prezydenturze Franklina Delano Roosevelta. U nas konstytucyjne ograniczenie istnieje od początku III RP. Gdyby nie limit, to przecież w 2005 r. Aleksander Kwaśniewski wygrałby — na fali akcesji Polski do UE — wybory trzeci raz niemal bez żadnej kampanii. Z perspektywy czasu chyba wszyscy zgodnie oceniają, że byłoby to jednak wypaczenie…