Dyscyplina to ja! Prezes

Robert Korzeniowski
opublikowano: 2008-10-31 00:00

Polskie związki sportowe? W wielu rej wodzą ludzie podejmujący decyzje w atmosferze samouwielbienia. Brakuje sukcesów? Nic to — jeśli prezes jest fajnym kompanem, koledzy i tak go wybiorą na następną kadencję…

Złotych medali nie zdobywa się przez przypadek. A my raz mamy dobre florecistki czy szablistki, a innym razem — nie. W jednym roku w lekkiej atletyce udają się rzuty, w drugim — skoki, a w trzecim chody czy biegi długodystansowe. To świadczy o przypadkowości wyników i braku linii rozwoju dyscypliny. Można spaść w rankingu o jedną czy dwie pozycje, ale nie można raz wygrywać, a raz nie osiągać nic i nie wyciągać z tego wniosków. Tymczasem w wielu związkach sportowych nie ma odpowiedzialności za wyniki, a prezesi liczą na to, że przypadkowy sukces uratuje ich stołek. Zresztą nawet jak sukcesu nie będzie, to i tak nie jest pewne, że dojdzie do zmiany. Jeśli prezes jest fajnym kompanem to koledzy pewnie wybiorą go na kolejną kadencję…

Działacze związków sportowych rekrutują się głównie z dwóch grup. Pierwsza to byli sędziowie. Doskonale poznali struktury, bywali na zawodach. Im najłatwiej awansować w środowisku. Druga grupa to byli trenerzy. Z reguły odpowiadają za szkolenie i stanowią najbardziej twórczą ekipę, jeśli chodzi o kierunek rozwoju sportu. Sportowców prawie nie ma. Dopiero po ostatnich igrzyskach olimpijskich widać chęć zawodników do pracy w strukturach związków sportowych. Właśnie, chęć. Ale ilu zawodników dopilnuje dat i procedur, na których często się nie znają? Ilu nie pojedzie na zgrupowania, by zaliczyć zjazdy sprawozdawczo-wyborcze w swoich okręgach?

Ordynacje wyborcze to największy problem polskich związków sportowych. W każdym najpierw wybiera się delegatów w regionach, a dopiero oni wybierają władze związku. A kto ma czas na działanie w "terenie" ? Dawni sędziowie albo kończący karierę trenerzy. Od czasu do czasu zdarzy się, że delegatem zostanie sportowiec lub biznesmen owładnięty idée fixe, ale tacy ludzie zazwyczaj nie mają czasu na przesiadywanie na zebraniach. Rej wodzi więc grupa ludzi od lat podejmujących decyzje w atmosferze samouwielbienia. Są tak mocno powiązani towarzyskimi nićmi, że brakuje im bodźca do wprowadzania zmian nadążających za ewoluującym światem.

Warto zaznaczyć, że bycie działaczem sportowym nie zapewnia dużych pieniędzy. Związki mają kilka, góra kilkanaście etatów, przy czym część w księgowości czy sekretariatach, a ostatnio — w marketingu. Działacze sportowi pracują dla prestiżu, z potrzeby samorealizacji czy wreszcie dla kontynuacji kariery sędziowskiej, trenerskiej lub zawodniczej. To społecznicy, gotowi dla swej dyscypliny zostawić wszystko, co mają. Interesują się sportem. Niejeden poświęca mu tyle czasu, że staje na granicy rozwodu lub dawno ją przekroczył. Tylko kwestia efektywności ich działań pozostawia wiele do życzenia… Szczera miłość do sportu nie jest też wolna od pychy, poczucia nieomylności i personifikowania sportu z własną osobą. Bo, nawiązując do słynnego powiedzenia Ludwika XIV, śmiało można powiedzieć, że "dyscyplina to ja, czyli prezes". To miłość toksyczna, sprawiająca, że prezes czuje się zagrożony, gdy w siłę rosną kluby — i zamiast się z tego cieszyć, zrobi wszystko, by osłabić je i ich prezesów. Przecież oni nie reprezentują dyscypliny tak dobrze jak "Ja, prezes"! I nie jest to przenośnia. Gdy na Zachodzie wiele związków sportowych zastanawia się, jak nagiąć przepisy międzynarodowych federacji, by na stroju zawodnika zmieścić dodatkowe kilka centymetrów kwadratowych reklamy, Polski Związek Lekkiej Atletyki (PZLA) kazał na mistrzostwach Polski zasłaniać logotypy Elite Cafe, tylko dlatego że firma sponsorowała kluby z pominięciem związkowej centrali... Rezultat? Sponsor się wycofał, a kluby są słabsze niż kiedykolwiek. Za to "Ja, prezes" trwa!

Liczba zawodników zrzeszonych w klubach jest dramatycznie niska. W większości dys- cyplin nie istnieje "Polska klubowa". Klub to z reguły kadłubowa reprezentacja i prezes grzejący herbatę w kanciapie, bo gabinetów dawno nie ma. A pamiętajmy, że związki powinny się składać z klubów. Dlatego nazywają się związkami. Powinny kreować kluby — przez kształtowanie relacji z samorządami i sponsorami. W większości koncentrują się jednak na zabiegach o państwową dotację gwarantującą działanie centrali. Dzięki takiej pępowinie trwa na przykład PZLA. Jego finansowe uzależnienie od państwa sprawia, że Lamine Diack kierujący światową federacją nawet się nie zająknął, gdy minister Drzewiecki wskazał, kto ma być sekretarzem generalnym PZLA — czyli w praktyce kuratorem. A przecież gdyby PZLA był samowystarczalny finansowo — jak PZPN — minister by usłyszał: nam się wszystko w kasie zgadza i nikt nam tu nikogo nie wprowadzi, a jak będzie próbował, to się poskarżymy za granicą.

Robert Korzeniowski: Działacze sportowi to społecznicy. Tyle że szczera miłość do sportu nie jest wolna od pychy, poczucia nieomylności i utożsamiania dyscypliny z własną osobą.