Etiopia cała w dygresjach

Jacek Konikowski
opublikowano: 2009-02-20 00:00

Gdzie Roman Rojek zostawił serce? Namibia, Rwanda czy Tanzania? Etiopia może? Na pewno gdzieś w Afryce...

— No jasne, że w Etiopii! — przyznaje Rojek, ale po chwili marszczy czoło.

Bo kuzyn Mariusz Jurkowski zbija go z tropu:

— A nie w Kenii?

— Nieee, stanowczo! Tam chyba nie żują czatu… — waha się trochę Rojek.

Etiopię zna nie gorzej niż Trójmiasto. Tyle razy do niej wracał… Kilometry bezdroży w upapranej błotem terenowej toyocie.

— Zakochany w niej po balkon — kwituje Jurkowski, stawiając na stole banderolowaną pamiątkę z Egiptu, do złudzenia przypominającą johnnie walkera. Nie dane nam jednak zaznać specyficznego zapewne smaku johny wadera, gdyż Jurkowski kontynuuje:

— Roman był chyba wszędzie, z wyjątkiem Seszeli, gdzie palmy mają owoce o kształtach kobiecych ud. Jak one się nazywają...

Ale, wracając do Etiopii…

— Nie, w Etiopii nie ma takich palm. One są tylko na Seszelach. Stąd tytuł naszej książki "Etiopia w 21 dni" (którą Rojek wytargał właśnie z szafy). Tyle czasu można ich szukać i się nie znajdzie — tłumaczy Rojek.

Książka jest pełna jego fotografii i spostrzeżeń. Ale drążymy nadal: dlaczego Etiopia?

— Nawet plaż tam nie ma, odkąd istnieje Erytrea. Nasz pierwszy wyjazd do Etiopii? Przypadek. Gdzieś musieliśmy się podziać we wrześniu, a znajome biuro podróży poleciło nam kraj. Drugi pobyt? Pomogliśmy miejscowemu przewodnikowi założyć biuro turystyczne i nawiązać pierwsze polskie kontakty. Nazwał firmę Diversity (ang. różnorodność) — słowem idealnie określającym Etiopię. Z jednej strony: niemalże zalakowana kultura chrześcijańska — z obrządkiem niezmiennym od stuleci, z drugiej — ludy na południu niemal nietknięte cywilizacją. A pośrodku szaleją Chińczycy, budując trzypasmowe autostrady z jednego końca kraju na drugi. Etiopia widziana przez pryzmat stereotypu nijak ma się do prawdziwej, bo wiecznie coś przybysza zaskakuje… — opowiada Rojek.

Ale, wracając do Etiopii…

— Namibię też znamy dobrze, nie tylko z okien samolotu. Nasz przewodnik miał wielką farmę, którą chciał sprzedać i wyjechać z Afryki. Farma jak Mazowsze, 160 km kw. — z domem, basenem, własnym lotniskiem i dwoma cessnami. Wydawałoby się, że majątek, tymczasem nie dostałby za nią więcej niż jakieś 1,5 mln zł. Pytał, czy za te pieniądze mógłby coś kupić w Polsce… Szukaliśmy mu czegoś na Mazurach, ale za takie pieniądze… No, niestety, musi zostać w Afryce. No to tyle o Namibii. O czym to mówiliśmy? — dodaje Rojek.

Specyficzny tok narracji. Gęsto przeplatany dygresjami. Zaczęliśmy o Etiopii…

— To kraj kawy, róż i czatu — zielska bogatego w witaminę C. Jego żucie dodaje sił i pogodnie nastraja. A jaka historia… — Rojek nie kończy:

— Zupełnie jak Oman — wtrąca Jurkowski.

— O, tak! Gdyby wyobrazić sobie kraj arabski za czasów Saladyna, wyglądałby jak Oman. Mężczyźni mają piękny zwyczaj pocierania się nosami na powitanie… — rozmarza się Rojek.

— Z obcym nochalem nikt się nie stuknie — wtrąca Jurkowski.

— O, nie! Trzeba być krewnym, dlatego do nas z nosem nikt nie wyskoczył. Oman to chyba jedyny kraj na świecie, który nocą oświetla autostrady przez pustynię. Fajnie się tam żyje. A zwłaszcza handluje. Targowaliśmy się z facetem o czapeczkę. Gość chciał równowartość domu w Konstancinie, więc gdy zeszliśmy do dolara, bolały nas ręce… Ale tam ten, kto nie szanuje swoich pieniędzy, uchodzi za niepoważnego. W końcu dobiliśmy targu. Patrzę, a facet podchodzi do wypasionego porsche, wyjmuje portfel i wręcza nam kilka centów reszty. Sympatyczny kraj… — wspomina Rojek.

Ale, wracając do Etiopii…

Etiopia też sympatyczna?

— Urocza… — Rojek nie kończy.

— Prawie jak Tanzania — podpowiada Jurkowski.

— Niemalże. Pamiętasz, Mariusz, ten gigantyczny krater o średnicy prawie 100 km, w którym żyją wszystkie możliwe gatunki zwierząt? Jakby ktoś je tam wrzucił przed setkami lat. Coś niesamowitego! Rozmnażają się, żyją i zjadają nawzajem, nie wiedząc, że poza zboczami krateru jest inny świat. Ale, wracając do Etiopii… — mówi Rojek.

Po czym opowiada o gorylach górskich w Rwandzie. I nizinnych w Gabonie.

— Ale Etiopia… — mówi Rojek.

— Jest dokładnie taka, jak ją Roman opisał w książce — kwituje Jurkowski.

— W Etiopii zobaczyłem czarnoskórego, który zbladł. Pewnego dnia popłynęliśmy z przewodnikiem, żeby sfotografować hipopotamy. Łódka mała, metalowa, my bez kapoków… — wspomina Rojek.

— Po co ci kapok, jak wpadasz do jeziora pełnego hipopotamów? — pyta Jurkowski.

— Fakt. Najważniejsze, by nie wpłynąć między stado a przewodnika stada, bo wtedy po nas: hipopotam może poczuć się zagrożony i zaatakować łódź. No więc płyniemy, pstrykamy zdjęcia, hipcie baraszkują. Nagle mój syn mówi: patrz, tata, po drugiej stronie burty też hipopotam. Przewodnik, jak to zobaczył, z miejsca obie yamahy na full, łódź wyrwała do przodu. Pędziliśmy po tych hipopotamach, aż metalowe dno dudniło, jakbyśmy jechali po wybojach — emocjonuje się Rojek.

Ale Etiopia... Kraj egzotycznych smaków, zapachów i…

— Piwa Święty Jerzy. Zresztą, w Etiopii większość rzeczy nazywa się Święty Jerzy. Lokalne alkohole to głównie wina, więc człowiek nie poszaleje. Choć nieraz spotykaliśmy w buszu podpitych tubylców z kałasznikowami, będących pod wpływem areke — czegoś jak likier sfermentowany (dzięki ślinie) — wspomina Rojek.

Jako zapalony fotograf, miał kłopot.

— Tubylcy słusznie wychodzą z założenia, że za wizerunek trzeba płacić, dlatego chcąc zrobić im zdjęcie, trzeba dać 1 birra (30 gr). Problem, że gdy dostaną kasę, zaczynają się starać i pozują, przybierając dumne i waleczne pozy — mówi Roman Rojek.

Na jednym ze zdjęć uwiecznił uśmiechniętego żołnierza z karabinem, siedzącego przed lepianką.

— Wyjątek. Odmówił pieniędzy, tłumacząc, że służy Etiopii i to ona mu płaci. Potem wysłaliśmy mu zdjęcie. Wciąż wisi na miejscowym posterunku policji — wspomina Rojek.

Po czym — dygresja… Znowu opuszczamy Etiopię, lądując w innym miejscu Afryki. Ale taka to już jest ta opowieść o miejscu, w którym Roman Rojek zostawił serce. Że chaotyczna? Pozornie, bo Etiopia to afrykański kalejdoskop. Wszystkiego w niej po trochu — z całego kontynentu. Razem to zmieszane, przyprawione. Urzekające. Oto Etiopia w wersji Romana Rojka.

Fotopamiętnik

Magister prawa (Uniwersytet Gdański, 1981) i doktor nauk ekonomicznych (Politechnika Gdańska, 2005) Roman Rojek jest jednym z twórców firmy Atlas. Pozostaje członkiem jej rady nadzorczej. Autor książek: "Marka Narodowa" oraz "Etiopia na 21 dni. Lub na całe życie" — fotopamiętnika z podróży po Etiopii. Każdy z 21 rozdziałów książki to dzień podróży — inny od poprzedniego. Jednego dnia Rojek podgląda medytujących mnichów w klasztorach zagubionych w górach, drugiego uczestniczy w egzotycznych obrzędach plemion znad rzeki Omo. Raz zaskakują go wykute w skale kościoły Lalibeli, innym razem — uliczki Hareru. Obrazy — utrwala, a wrażenia opisuje w krótkich komentarzach towarzyszących fotografiom.