Trzy dni przed zaplanowanym na piątek w Brukseli podpisaniem przez 25 państw traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej — unijne twarde jądro zostało nadtłuczone.
Otóż po obiedzie kończącym szczyt Rady Europejskiej w pełnym składzie siedemnastka szefów państw i rządów Eurolandu jednak nie zasiądzie do kolacji już we własnym gronie. Ów suplement, poświęcony wzmocnieniu funduszu ratunkowego, odwołany został z powodu zastrzeżeń Niemiec.
Otoczenie zawiedzionego przewodniczącego Hermana Van Rompuya natychmiast użyło czysto PR-owego argumentu, że posiedzenie Eurolandu planowane było tylko hipotetycznie, ale jeszcze nie dojrzało.
Niektórzy uczestnicy zbiórki mogą jednak odczuwać z powodu wpadki Eurolandu wręcz… polityczną satysfakcję. Na przykład premier Donald Tusk, który co do zasady nie akceptuje obrad kadłubowych i ciężko przeżywa konieczność ich opuszczania.
Ale co się odwlecze, to nie uciecze i strefa euro na najwyższym szczeblu jeszcze w marcu zbierze się na odrębnym posiedzeniu.
Właściwie trudno powiedzieć, co dla wizerunku szefa polskiego rządu, pozycjonującego się na unijnego mocarza, jest wizerunkowo lepsze/gorsze: pakować papiery i wstawać od stołu czy w ogóle nie przyjeżdżać.
Już drugi raz w ostatnim czasie wewnętrzne, konstytucyjne problemy Niemiec paraliżują podejmowanie decyzji unijnych.
Ale kwestie proceduralne to wygodny pretekst, główny płatnik nie jest przekonany do połączenia mocy pożyczkowych przyszłego stałego funduszu o wartości 500 mld EUR z kwotą 250 mld EUR pozostającą w doraźnym funduszu ratunkowym.
A nie ma sensu budowanie przez Euroland zapory przeciwogniowej, gdy strażak dysponujący najsilniejszą i najbardziej wydajną sikawką nie chce jej odkręcić.