Finanse mogłyby stać się resortem prezydenckim
Od czasu obowiązywania nowej Konstytucji, Rada Gabinetowa obradowała wczoraj dopiero po raz czwarty. Przypomnijmy, iż prezydent może zwołać posiedzenie rządu pod swoim przewodnictwem tylko „w sprawach szczególnej wagi”. Trudno się nie zgodzić, że aktualna sytuacja finansów publicznych właśnie taką sprawą jest. W najczarniejszym scenariuszu Polsce grozi zaprzepaszczenie dorobku całej minionej dekady.
Przez ostatnie dwa i pół roku posiedzenia RG nie odbywały się z bardzo prozaicznych powodów. Stosunki między rządem — najpierw koalicyjnym AWS/UW, potem mniejszościowym AWS — a prezydentem (którego ubiegłoroczną kampanię wyborczą w 59,2 proc. sfinansował SLD) charakteryzuje lodowata poprawność. Szczególnie premier Jerzy Buzek traktuje bezpośrednie kontakty z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim jako przykrą konieczność i ogranicza swój stres do obowiązków protokolarnych (święta narodowe, wizyty państwowe, etc.). W ostatnim czasie okazjami do uściśnięcia dłoni przez obu polityków stały się głównie... wymiany kolejnych ministrów.
We wtorek styl zimnej kurtuazji oraz rywalizacji obu ośrodków władzy został zachowany. Odchodzący rząd zrobił wszystko, aby nie przegrać posiedzenia RG medialnie i przeciwstawić się zarzutowi o pasywność władzy wykonawczej na froncie walki z dziurą budżetową. Dlatego wykonał uderzenie wyprzedzające i kilka godzin przed wizytą u prezydenta ogłosił założenia makroekonomiczne do budżetu na rok 2002. Jednak najważniejsze decyzje, dotyczące sposobu zwiększenia dochodów oraz skali cięć w wydatkach, pozostały owiane mgłą tajemnicy. Zadaniem minister Haliny Wasilewskiej-Trenkner pozostaje prowadzenie „aktywnego działania, by tak zmodyfikować te wartości, aby różnica między nimi wyniosła 40 mld zł” (patrz komentarz poniżej).
Pełne frasunku nad stanem państwowej kasy posiedzenie Rady Gabinetowej należy jednak rozpatrywać nie tylko w kontekście stosunków prezydenta z rządem odchodzącym — ale i przyszłym! Nieprzypadkowo akurat wczoraj Aleksander Kwaśniewski publicznie zakomunikował, że na stanowisku ministra finansów w hipotetycznym rządzie SLD-UP widziałby Marka Belkę. Według koncepcji prezydenta, jego dotychczasowy doradca objąłby również stanowiska wicepremiera i szefa KERM. Ta propozycja personalna znana jest od dawna — i bliska m.in. środowiskom biznesowym, co potwierdziła sonda „PB” we wczorajszym numerze — ale do wtorku nie była formułowana tak konkretnie.
Jednocześnie prezydent postawił tezę — oczywistą, ale akurat nie dla polskiej klasy politycznej — że cały pion gospodarczy rządu ukształtowanego po 23 września nie powinien być nadmiernie upartyjniony. Będzie to warunkiem jego skutecznego działania oraz możliwości przeprowadzenia bardzo trudnych posunięć. Głowie państwa pozostaje tylko przekonanie do swojej słusznej idei nowego premiera, czyli według sondaży — Leszka Millera. Trzeba pamiętać, że mimo związków programowych i formalnego członkostwa, profesor Belka sytuuje się raczej „przy”, a nie „w” SLD — zwłaszcza w jego politycznym ośrodku decyzyjnym.
Skuteczne wypromowanie Marka Belki byłoby drugą — po wystawieniu Leszka Balcerowicza na prezesa NBP — strategiczną decyzją personalną Aleksandra Kwaśniewskiego w obszarze finansów publicznych. W ten sposób zarysowuje się odtworzenie koncepcji resortu prezydenckiego — rzecz jasna nieformalnego. Wydawało się, że po kadencji Lecha Wałęsy, który prawem kaduka zawłaszczył trzy ministerstwa (MON, MSW, MSZ), termin ten odszedł w zapomnienie. A jednak powraca, w innym kontekście i innej sytuacji. I wymaga poważnego rozważenia przez hipotetycznych zwycięzców wrześniowych wyborów — dla dobra państwa, a między wierszami — także dla dobra... SLD-UP.
Taki jest końcowy wniosek ze wszystkich wczorajszych debat nad stanem finansów publicznych. Ich kontynuacja nastąpi dzisiaj w Sejmie. Szkoda tylko, że wszelkie przepojone troską o los kraju oracje nawet o jednego złotego nie zmniejszają na razie dziury budżetowej.