Pamiętacie serial „Szogun” z Richardem
Chamberlainem? Historia dzielnego pilota Johna Blackthorne’a, którego los rzucił
do feudalnej Japonii była jednym z najbardziej znanych seriali w polskiej TV w
latach 80. Nauczyliśmy się wtedy słowa „anjin san” czyli „pan pilot”,
„nawigator”, bo tak Japończycy nazywali głównego bohatera (nazwisko Blackthorne
było zdecydowanie za trudne do przełożenia na kilkadziesiąt sylab języka
japońskiego.
Kilka dni temu w Japonii powstał nowy termin, o którym warto wiedzieć –
flyjin. Kto to taki? Podzielmy słowo na kawałki. Fly to latać, a jin to po
japońsku człowiek. Dlaczego latający człowiek? Po pierwsze dlatego, że rymuje
się z gaijin - japońskie słowo oznaczające cudzoziemca (zewnątrz +
człowiek = ktoś z zagranicy), przeważnie o niezbyt pochlebnym znaczeniu. A po
drugie dlatego, że dotyczy cudzoziemców, którzy na wieść o nuklearnym wypadku
zamawiają taksówkę na najbliższe lotnisko.
Flyjin powstał
najprawdopodobniej 17 marca (6 dni po trzęsieniu ziemi) na Twitterze. Stworzył
go jeden z użytkowników, chcąc jakoś określić cudzoziemców, którzy zaczęli
masowo wyjeżdżać z Tokio. Na wieść o możliwym skażeniu stolicy Japonii kraje
przenosiły pracowników ambasad do Osaki, Kobe czy Hiroshimy (zrobiła tak
Szwajcaria, Niemcy i Austria), zamykały je całkowicie (zdecydowały się na to 23
państwa), zalecały wyjazd (Francja – jeżeli mocarstwo atomowe zaleca wyjazd,
może lepiej się posłuchać), czy wreszcie ewakuując rodziny dyplomatów i
wojskowych (jak USA). Zjawisko wymagało nowego określenia i dość szybko
rozprzestrzeniło się wśród dziennikarzy i użytkowników w mediach
społecznościowych.
W światowej prasie coraz częściej komentuje się historie flyjinów. Pojawiają
się opowieści wprost z japońskich korporacji: Goldman Sachs grożący utratą pracy
za wyjazd z biura w Tokio; japońskie firmy, które sprawdzają, czy zagraniczni
pracownicy są rzeczywiście obecni na spotkaniach i zagraniczni pracownicy,
którzy z kolei bawią się w ciuciubabkę z japońskimi firmami, przylatując do
tokijskich biur tylko na spotkania. Można się zastanawiać nad wiarygodnością
tych historii, ale fakty pozostają nieubłagane.
Wyjazdy z Tokio stały się coraz częstsze, japońskie władze imigracyjne mówią
już nawet o 160 tysiącach cudzoziemców, którzy opuścili Japonię w ostatnim
czasie (jest to o 140 tysięcy więcej niż dla analogicznego okresu w 2010 roku –
do takich danych dotarł „Economic Times”). Zmalał także ruch turystyczny do
Japonii. Najnowsze badania z tego tygodnia pokazały, że między 11 a 31
marca na tokijskie lotnisko Narita przybyło o 75% mniej turystów niż rok
wcześniej. Japońska Agencja Turystyki liczyła na kolejny znakomity rok, w 2010
kraj odwiedziła rekordowa liczbą 8,61 miliona cudzoziemców. Na 2011 prognozowano
blisko 11 milionów, ale już wiadomo, że ten poziom trzeba będzie znacznie
obniżyć.
Flyjini wyjeżdżają, ale życie w Japonii toczy się dalej. Wczoraj na
dziedzińcu słynnej świątyni Yasukuni w Tokio zakwitło już ponad 90% wzorcowej
wiśni (z najpopularniejszego gatunku somei yoshino). To właśnie na jej
podstawie Japońska Agencja Meteo oznajmia, że pora kwitnienia rozpoczyna się na
dobre.
* Rafał Tomański jest japonistą, autorem książki o Japonii i
Japończykach pt. "Tatami kontra
krzesła"
© ℗