W środę i czwartek odbyły się polsko-ukraińskie międzyrządowe rozmowy dotyczące m.in. rolnictwa i sytuacji na granicy obu państw. Przypomnijmy, że od kilku tygodni w Polsce i w innych państwach Unii Europejskiej trwają protesty rolników, którzy sprzeciwiają się m.in. niekontrolowanemu napływowi produktów rolnych zza wschodniej granicy, co ma powodować destabilizację rynku.
— Dla mnie bardzo ważne jest, aby przyjąć takie ustalenia między stroną polską a ukraińską, żeby polski rynek, polscy producenci rolni, polscy rolnicy nie byli zagrożeni niekontrolowanym napływem produktów rolnych z Ukrainy — mówił w lutym premier Donald Tusk.
Obustronne straty
Na rozmowy do Warszawy przyjechała liczna delegacja ministerstwa rolnictwa Ukrainy z jego szefem Mykołą Solskim oraz przedstawicielami biznesu agrarnego. Jednym z nich jest Aleks Lissitsa, prezes notowanej na GPW spółki IMC i prezydent Ukraińskiego Klubu Agrobiznesu (UKA), największej, zrzeszającej ponad 100 podmiotów organizacji branży rolnej w Ukrainie.
— Najważniejsze jest to, żeby w końcu odblokować granicę. Zależy nam na tym, aby ukraińskie produkty mogły swobodnie tranzytem przejeżdżać przez Polskę a kupione na Zachodzie towary wjeżdżać do Ukrainy. Chodzi o transporty medyczne, ale także o wszystko, co jest potrzebne do normalnego funkcjonowania gospodarki, w tym również rolnictwa, czyli m.in. środki ochrony roślin czy części zamienne — tłumaczy Aleks Lissitsa.
Wymienia sprzęty kupowane przede wszystkim w Niemczech, we Włoszech i w Szwajcarii. Dziś z powodu zamknięcia polsko-ukraińskiej granicy docierają one do Ukrainy okrężną drogą przez Słowację, Węgry, Rumunię lub Bułgarię. To wiąże się z wyższymi kosztami i ogromnymi opóźnieniami — transporty trwają nie dwa tygodnie, jak bywało wcześniej, ale osiem lub dziesięć tygodni.
— Tylko w przypadku naszej firmy chodzi o transporty warte około 30 mln USD rocznie — mówi prezes IMC.
Na blokadzie granicy cierpią także polscy producenci. U jednego z nich IMC regularnie kupował mikronawozy, ale w tym roku musiał zrezygnować. Blokada granicy stwarza bowiem zbyt duże ryzyko, że towar dotrze za późno albo nie dotrze w ogóle.
Problem nieekonomiczny
W opinii Aleksa Lissitsy zamknięcie granicy nie jest wcale problemem natury ekonomicznej.
— Bardzo dobrze znam nasz rynek, ale nie znam ani jednego ukraińskiego przedsiębiorstwa, które teraz sprzedawałoby swoje zboże w Polsce. Sprzedaż nie tylko zboża, ale też innych produktów rolnych w Polsce czy w Niemczech po prostu się nie opłaca. Znacznie lepiej sprzedawać je w Hiszpanii, we Włoszech i w Egipcie. No i oczywiście w Chinach — tłumaczy szef UKA.
Na dowód przedstawia konkretne wyliczenia: dziś tonę pszenicy można sprzedać w Polsce, w Niemczech czy w Hiszpanii za taką samą cenę, czyli około 180 EUR. Trzeba ją dostarczyć na miejsce. W przypadku transportu kolejowego lub samochodowego do Polski to koszt około 110 EUR za tonę. Natomiast dostarczenie tony drogą morską przez port w Odessie do Hiszpanii to koszt 50-55 EUR.
Jak faktycznie wygląda eksport ukraińskich produktów rolnych pokazują, zdaniem Aleksa Lissitsy, dane statystyczne. Obecnie cała Ukraina wywozi ich za granicę około 8 mln ton, z czego zboże stanowi około trzy czwarte, a reszta to soja, rzepak, słonecznik i olej.
— Zboże — około 5,7 mln ton miesięcznie — wywozi się przede wszystkim przez Odessę i przez Dunaj, a drogą lądową na eksport idzie tylko 300-340 tys. ton. Wykorzystywany jest głównie szlak przez Bułgarię i Rumunię, w mniejszym stopniu przez Węgry i Słowację, a przez Polskę nie idą teraz praktycznie żadne transporty — twierdzi prezes IMC.
Jego firma eksportuje zboże przede wszystkim do Chin (od lat ma niezbędną do tego chińską licencję), a także do Pakistanu, Egiptu i Turcji. Kraje europejskie natomiast kupują teraz niewiele, bo mają spore własne zapasy.
— Ponadto Chińczycy płacą za tonę zboża około 10 USD więcej, niż można uzyskać w Europie — mówi Aleks Lissitsa.
Przed wojną IMC wywoził za granicę około 80 tys. ton zboża miesięcznie, obecnie 100-110 tys. ton. Większe znaczenie eksportu spowodowało, że firma rozpoczyna właśnie logistyczną rewolucję.
IMC z własnym transportem
— Już w zeszłym roku wystąpiliśmy do EBOR-u o kredyt wartości 13 mln USD. Dostaliśmy go i kupiliśmy 75 niemieckich ciężarówek do przewozu ziarna. Wszystkie do nas dotarły, choć z wielkim opóźnieniem właśnie z powodu blokady granicy z Polską. Ostatnie, które mieliśmy otrzymać we wrześniu zeszłego roku, przyjechały miesiąc temu — mówi szef IMC.
Kolejny etap logistycznej rewolucji to planowany na ten i przyszły rok zakup 300 wagonów do przewozu ziarna. Za nie IMC ma już zapłacić z własnych funduszy. Jeden wagon kosztuje 78,3 tys. USD, chodzi więc o łączną kwotę 23,5 mln USD.
— To pozwoli nam zmniejszyć koszty transportu zboża do portu w Odessie o jedną trzecią. Nasza roczna produkcja to około 800 tys. ton, wykorzystując własny transport będziemy mogli przewieźć 500-600 tys. ton — mówi Aleks Lissitsa.
Jest też etap trzeci. IMC ma zamiar wydzierżawić lub wziąć w leasing jeden, może dwa morskie statki, które jednorazowo mogą przewieźć 20-30 tys. ton ziarna. Efektem będzie zmniejszenie o około 10 USD kosztów przewozu każdej tony zboża, czyli około 20 proc. łącznych kosztów transportu morskiego.
— Plany tych inwestycji spowodowały, że praktycznie wstrzymaliśmy zakup gruntów. Uznaliśmy, że lepiej te pieniądze zainwestować w logistykę. Ziemię będziemy kupować po zwycięskiej wojnie — podsumowuje Aleks Lissitsa.