Zdjęcia do „Starej baśni” w reżyserii Jerzego Hoffmana ekipa ma już za sobą. Mniej więcej za rok film zobaczymy w kinach. Byliśmy na planie, gdy padł ostatni klaps.
30 października 2002 r. o godzinie 9.30 zadzwoniliśmy do Józefa Jarosza, kierownika produkcji. Zapytaliśmy o harmonogram.
— Właśnie ruszamy, zaraz się zacznie najciekawsze — będziemy kręcić ogień. Gdzie? W Biskupinie! Pytajcie o wieżę. Potrwa to jakieś 3-4 godziny. Może zdążycie. Przepraszam, ale muszę kończyć. Właśnie szykujemy się do pierwszego ujęcia — uciął.
Zdjęcia do nowej produkcji Hoffmana trwały od 26 sierpnia. Zakończyły się zgodnie z przewidywaniami (w sumie 54 dni). Ostatnia kręcona scena to palenie mostu do kamiennej wieży — na obszarze skansenu archeologicznego w Biskupinie. — Klapa płonie! Niech płonie klapa! — usłyszeliśmy, wchodząc na plan zdjęciowy. Okrzyk oznaczał, że zastaliśmy Jerzego Hoffmana przy pracy.
— Szybko! Nie ma czasu na pierdoły! Musimy to wszystko dzisiaj skończyć. Powtarzam: niech klapa już płonie, zapalcie ten most! — krzyczał Hoffman, patrząc w monitory kamer.
Obok niego, jak cień, Jarosław Żamojda, II reżyser „Starej baśni”. Raczej spokojny — udzielał krótkich wskazówek kierownikowi planu:
— Proszę dokładnie sprawdzić, czy wszyscy statyści są dobrze przygotowani. Kostiumy... Wydawało mi się, że ktoś się jeszcze niezbyt dokładnie przebrał. Niech pan to sprawdzi...
— Dobra, podpalamy most. Więcej ognia! Statyści z księciem przebiegają i klapa idzie do góry. Potem robimy sceny z kaskaderami... Uwaga! Wszyscy gotowi? — pyta Hoffman.
— Cisza na planie! — wtóruje Józef Jarosz.
— Akcja!!!
Po płonącym moście pędzą Bohdan Stupka z grupą statystów i kaskaderów. Dobiegają do drzwi wieży. Za nimi podnosi się klapa... A w zasadzie miała się podnieść, bo jakoś podskakuje i dziwacznie idzie do góry.
— Stop! No co to miało być? Co z tą klapą? Zróbcie coś z tym! Przecież tak nie może być! Powtarzamy ujęcie, póki mamy jeszcze ten sam ogień. Szybko! — komenderuje reżyser.
Wszyscy biegiem wracają na miejsca. I znowu to samo: most się pali, ludzie biegną. Co z klapą? Tym razem płynnie idzie do góry.
— Dobra mamy to! Koniec ujęcia. Niech kaskaderzy szykują się do skoków z mostu do wody — to znów Hoffman.
Na planie żadnej wody nie ma (jest za to bardzo dużo błota i bardzo zimno). Ludzie będą skakać na worki ze słomą. Do wody wskakiwali kilka dni wcześniej — ale nie z tego mostu. Wszystko wystarczy jednak dobrze zmontować i na kinowym ekranie nikt tego nie zauważy.
— Na początku miałem duże obawy i — szczerze mówiąc — poważnie zastanawiałem się, czy brać udział w tej produkcji. Byłem przekonany, że w sumie tak niewielki budżet nie spełni wymagań tak bogatego przecież scenariusza „Starej baśni”. Ale już po pierwszym spotkaniu z Jerzym Hoffmanem, przekonałem się, że to możliwe. Zostałem zaskoczony jego koncepcją tego filmu, potężną energią i zapałem do pracy. I jestem przekonany, że — po obejrzeniu „Starej baśni” — nikt nam nie zarzuci, że wyrzuciliśmy pieniądze w błoto, że wydaliśmy 11 mln zł na teatr telewizji! — mówi Jarosław Żamojda.
— Gdybym miał więcej pieniędzy, to pewnie z dużym pożytkiem dla „Starej baśni” bym je wykorzystał. Ale trzeba się cieszyć z tego, co jest. Całość tego budżetu to kredyt bankowy, który zaciągnąłem na własne ryzyko w Kredyt Banku — opowiada Jerzy Hoffman.
Był z tym jakiś kłopot?
— Na początku rzeczywiście miałem trochę problemów. Ale... nieważne. Kredyt w końcu dostałem. Jak widać, produkcja idzie pełną parą, więc nie ma co narzekać — podkreśla reżyser.
Kolaudację przewidziano na połowę lipca roku 2003. Oficjalną premierę „Starej baśni” — w dwa miesiące później. Jerzy Hoffman mówi o tym bardzo twardo i bardzo wyraźnie. W tej produkcji nie ma prostu miejsca na „obsuwy”, a tym bardziej — na przekraczanie kosztów.
„Stara baśń” to kolejna narodowa superprodukcja — czyli film na podstawie lektury, z hollywoodzkim rozmachem i polskim budżetem. Nie da się też ukryć, że to właśnie Jerzy Hoffman — realizując „Ogniem i mieczem” — nakręcił w naszym kraju koniunkturę na tego typu filmy. Ale czy przypadkiem nie będzie człowiekiem, który nie tylko rozpoczął tę modę w polskim kinie, ale również ją zakończył? Czy polski widz nie jest już trochę tym wszystkim zmęczony? Tymi Skrzetuskimi, Tadeuszami, Neronami i Papkinami?
Według Hoffmana, tutaj nie chodzi o nazwiska bohaterów i autorów epopei narodowych. To nie oni nudzą polskiego widza, tylko kiepskie kino.
— Zawsze wychodziłem z założenia, że w tym kraju trzeba robić dobre kino. Ale trzeba też pamiętać, że to nie to samo, co — powiedzmy — kino autorskie. Bo prawdziwych autorów w historii kina było tylko kilku... no może kilkunastu. To po prostu wyjątki! Pozostałym filmowcom nie pozostaje nic innego, jak wykonywać zawód profesjonalnie. Jeżeli w ten sposób będą kręcić filmy, widzowie zawsze przyjdą do kin je zobaczyć — podkreśla Hoffman.
Jarosław Żamojda to potwierdza. I on jest przekonany, że w Polsce trzeba robić filmy na podstawie lektur i że Polacy chcą je obejrzeć. Nic dziwnego, bo przecież od dawna przymierza się do ekranizacji „Krzyżaków”. Zapytany, czy przy Hoffmanie przygotowuje się właśnie do tej produkcji, odpowiada dość wymijająco: — „Stara baśń” to, jak na polskie warunki, rzeczywiście dość duże i skomplikowane przedsięwzięcie filmowe...