
Co pan pomyślał, gdy 22 czerwca rano do drzwi zapukali funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego?
Adam Hofman, partner w R4S, były rzecznik PiS: Zdziwiłem się. Przeczytałem postanowienie i zdziwiłem się jeszcze bardziej, że do tak błahej sprawy zastosowano tak poważne środki jak przeszukanie przez CBA, no ale tak zdecydował prokurator. Śledztwo, w związku z którym przyszli funkcjonariusze, nie dotyczy agencji R4S, tylko działań byłych członków zarządu Grupy Azoty z lat 2011-15, sprawdzane są umowy z kilkudziesięcioma kooperantami, z którymi współpracowały Azoty, w tym z nami. Dostarczyłem dokumenty, o które poprosili śledczy, i tyle.
Teza śledczych – według relacji „Gazety Wyborczej” - wcale nie brzmi jak coś błahego, agencja miała wystawiać faktury bez świadczenia usług.
To nie jest prawda. Usługi objęte umową były wykonywane, ewidencjonowane i z każdego zrealizowanego zadania jesteśmy w stanie przedstawić efekty naszych prac. Były raporty z działań, były projekty, szkolenia, doradztwo, była dokumentacja, a do faktur dołączano załączniki, które potwierdzały wykonanie przez nas usług. Obsługa Grupy Azoty nie różniła się niczym od obsługi blisko 200 pozostałych naszych klientów. Wystarczyło tylko o to zapytać, by uzyskać pełną dokumentację realizowanych przez nas projektów. Ktoś jednak podjął decyzję, by poprowadzić sprawę inaczej.
Zaraz, zaraz, chce pan powiedzieć, że prokurator nigdy nie wzywał pana do składania wyjaśnień, tylko od razu wysłał CBA do akcji o poranku?
Nigdy, ani razu nikt się z nami nie kontaktował, nie wzywał do złożenia wyjaśnień czy przedstawienia dokumentów. Oczywiście odpowiedzielibyśmy na wezwanie. Tak byłoby dużo łatwiej, nie byłoby całej medialnej wrzawy. Jedyny kontakt to poranna wizyta i zabranie dokumentów.
Mało przyjazna forma prowadzenia śledztwa.
Bardzo mało pokojowa, ale cóż, ktoś z jakiegoś powodu tak zdecydował.
Gdy do władzy doszła partia mówiąca, że teraz stawiamy na polskie firmy, to nawet jak ktoś nie sympatyzował z rządem, liczył na pozytywne zmiany. Niestety zmarnowano tę szansę, nie jestem pewien, czy nie bezpowrotnie.
Wielu przedsiębiorców było potraktowanych przez prokuraturę tak jak pan. Nie tworzy to klimatu sprzyjającego rozwijaniu biznesu.
To marnowanie szansy. Gdy Prawo i Sprawiedliwość przejęło władzę, bardzo duża część biznesu patrzyła na to z nadzieją. Nawet mnie to dziwiło, bo przecież wielu przedsiębiorców popierało poprzednią władzę. Nawet jednak ci, którzy nie głosowali na PiS, dostrzegali w nim szansę, bo wcześniej - ich zdaniem - hołubione były firmy zagraniczne, z polskimi nikt się nie liczył. Gdy więc do władzy doszła partia mówiąca, że teraz stawiamy na polskie firmy, to nawet jak ktoś nie sympatyzował z rządem, liczył na pozytywne zmiany. Niestety zmarnowano tę szansę, nie jestem pewien, czy nie bezpowrotnie.
Skąd w takim razie teza śledczych, że nie świadczyliście usług, a faktura miała być swoistym abonamentem, gwarantujących przychylność w kręgach PiS, w tym sympatię ministra decydującego o obsadzie stanowisk?
Nie wiem, trzeba zapytać śledczych. Teza nie znajduje poparcia ani w treści umowy i fakturach, ani w świadczonych usługach.
Co konkretnie R4S robiła dla Grupy Azoty?
Przygotowywaliśmy strategię komunikacyjną dla grupy i nowych projektów – Azoty uruchamiały nowe linie produkcyjne. Zrealizowaliśmy też szkolenia medialne dla wszystkich członków zarządu. Niestety nie mogę podać szczegółów, bo sprawdziłem dokładnie umowę z Azotami i jest to objęte zapisami o poufności. Gdybym ujawnił te informacje, Azoty mogłyby żądać zapłaty kary umownej. Zapewniam, że działania były wykonane w standardzie rynkowym i są łatwo weryfikowalne. Praca została odebrana, przyjęta, zapłacona.
Kontrowersje budzi też tryb zawarcia umowy. Ponoć pominięto standardową procedurę zakupową.
Procedura zakupu usługi jest po stronie klienta i te pytania należałoby zadać Grupie Azoty. Procedury po naszej stronie zostały dochowane. Dziwne byłoby, gdybyśmy jako agencja mieli pełną wiedzę, w jakim trybie zostaliśmy wybrani, kto finalnie podejmował decyzję i jak zatwierdzana była umowa. Mamy świadczyć usługi najlepiej jak potrafimy - niezależnie od tego, czy klient jest spółką prywatną, czy państwową.
A co robiliście dla KGHM – tu też ponoć śledczy nie widzą działań uzasadniających fakturę.
Jakże często przychodzi nam ostatnio odnosić się do zarzutów w stylu „ponoć”, „prawdopodobnie” czy też „mieli zarobić”. Takie wrzutki, powtarzane potem w wielu miejscach, bardzo trudno się dementuje, mimo że fakty są zupełnie inne.
Ze spokojem czeka pan na rozwój śledztwa?
Dużym, przecież my nie jesteśmy stroną śledztwa.
Nasze ponoć wysokie stawki za współpracę z państwowymi firmami to mit. Fakty są takie, że od czterech lat nie mieliśmy ani jednego klienta z grona spółek skarbu państwa.
Co robiliście dla pozostałych spółek państwowych: Polskiego Holdingu Obronnego, PWPW, Polfy Tarchomin, MS TFI, KDPW i Polskiej Spółki Gazownictwa?
Nasza firma zajmuje się komunikacją i konsultingiem i tylko tego dotyczą wszystkie nasze umowy.
To pokażcie, co konkretnie robiliście, rozwiejcie wątpliwości.
Z każdym klientem wiąże nas tajemnica handlowa, z której zwolnić nas mogą ewentualnie sąd lub właściwe służby. Na każde żądanie organów władzy wydamy dokumentację, ale nie mogę ujawniać tego w mediach. Poza tym w naszym DNA jest poufność współpracy. Tylko klient może ujawnić, czy i w jakim zakresie dla niego pracujemy. Jedno jest pewne - żadna z tych ośmiu spółek nie była obsługiwana inaczej niż jakikolwiek klient prywatny. Nasze ponoć wysokie stawki za współpracę z państwowymi firmami to mit. Fakty są takie, że od czterech lat nie mieliśmy ani jednego klienta z grona spółek skarbu państwa. Kilka lat temu podjęliśmy taką decyzję. Spółki skarbu państwa od zawsze są obsługiwane przez firmy konsultingowe, agencje PR czy kancelarie prawne, i choć robiliśmy to dobrze, uznaliśmy, że skoro wzbudza to jakieś kontrowersje, lepiej tego nie robić. Nawet gdy sześć lat temu powstawała agencja, nie było to główne źródło przychodów. Szykując się do rozmowy, policzyłem: spółki skarbu państwa to tylko 5 proc. umów, reszta to klienci spoza tej grupy.
Chyba źle pan policzył, bo tylko w pierwszym roku obrotowym z państwowych spółek pochodziło 1,2 mln zł z 4,3 mln zł przychodów.
Na około 200 klientów tylko tych kilka podmiotów to były spółki skarbu państwa,
OK, czyli mierzy pan udział liczbą umów, nie wartością.
Nawet z przywołanych przez pana wyliczeń wynika, że to była zdecydowana mniejszość. Firma działa od sześciu lat, nigdy w historii przychody z sektora państwowego nie stanowiły większości, a od pięciu lat wynoszą zero.
To dlaczego mówią o panu „największy beneficjent dobrej zmiany”?
Przyzwyczaiłem się do różnych nieprawdziwych opinii na swój temat. Puszczam je mimo uszu. Nie jestem ani z dobrej, ani z niedobrej zmiany. Dziś mam komfort, którego wielu nie ma - rozwijam firmę, dzięki której zarabiam.
Nie żałuje pan odejścia z polityki?
Absolutnie nie, choć wielu mi nie wierzy. Gdy sześć lat temu zamknęły się za mną drzwi w polityce, myślałem, że to koniec świata. Okazało się, że tak nie jest. Wręcz przeciwnie dzięki temu m.in. rozpocząłem prestiżowe, międzynarodowe studia i poznałem wielu wartościowych ludzi. W biznesie jest premia za sukces, za pracowitość, a w polityce nie ma.
Jak powstała firma R4S, kto ją wymyślił?
Firmę założyli Mariusz Sokołowski, były rzecznik Policji, i Michał Wiórkiewicz. Ja dołączyłem, kiedy rozstałem się z polityką. Pomysł na firmę kompleksowo obsługującą projekty public relations i public affairs był strzałem w dziesiątkę. Popyt na takie usługi był i jest bardzo duży, a kluczem do naszego sukcesu były unikatowa wiedza, doświadczenie i profesjonalizm. Ja prowadziłem wiele wielkich kampanii komunikacyjnych, dużych skomplikowanych projektów. Mariusz odpowiadał za wizerunek największej instytucji jako rzecznik Policji. Dołączyli do nas doświadczeni dziennikarze. Na szczeblu menedżerów poniżej partnerów zatrudnialiśmy najlepszych ludzi, którzy wprowadzali standardy obsługi korporacji. Mieliśmy w zespole ludzi z różnych światów: byłych rzeczników prasowych, byłych dziennikarzy, osoby z przeszłością w polityce i biznesie. Ta wyjątkowa mieszanka wiedzy i kompetencji okazała się tym, czego rynek poszukiwał.
Jakie usługi można u was kupić?
Jesteśmy agencją konsultingową, ale opartą na komunikacji. Zajmujemy się klasycznym PR, czyli chociażby outsourcingiem biur prasowych, realizacją dużych kampanii, media relations i komunikacją kryzysową. Druga noga to doradztwo strategiczne oparte na doświadczeniu menedżerów i partnerów, a trzecia to public affairs, czyli komunikacja ze sferą publiczną.
Lobbingiem też się zajmujecie?
Nie, jeśli klient ma taką potrzebę, to po usługi lobbingowe odsyłamy do wyspecjalizowanych firm.
Dlaczego?
Bo w Polsce ten obszar rozpala niezdrowe emocje, szczególnie jeśli zajmują się nim byli politycy. Uznaliśmy więc, że lepiej się tym nie zajmować.
Pobieracie stałą opłatę miesięczną czy wynagrodzenie za sukces?
Prawie zawsze pobieramy abonament za konkretnie zdefiniowane usługi, często w rozliczeniu za godziny w przypadku pracy wykraczającej poza umówiony wymiar. Część umów rozliczamy projektowo.
Przychody R4S po pierwszym roku dawały wam miejsce w pierwszej dziesiątce na rynku, przychody z 2019 r. plasują was na podium. Rywalizujecie z agencjami, które działają od wielu lat, nierzadko sieciowymi. Dlaczego klienci wybierali akurat was?
O unikatowym doświadczeniu partnerów już mówiłem. Opinia zadowolonych klientów szybko przyniosła nam kolejnych. Zdobywaliśmy klientów podobnie jak inne agencje – czasem odpowiadając na zapytanie ofertowe, czasem inicjując kontakt.
Mówimy klientom: świat jest dziś bardzo skomplikowany, żeby dobrze go rozumieć, trzeba mieć przewodników, którzy mają różne narzędzia. Nie wystarczy zajmować się tylko komunikacją czy tylko doradztwem. Na początku często trafiali do nas klienci w sytuacjach kryzysowych, bo ja i Mariusz Sokołowski przez całe zawodowe życie zajmowaliśmy się komunikacją w czasie kryzysu. Od razu jednak sprzedawaliśmy dodatkowe usługi: zwykłą komunikację, digitalowe. Kupowali, bo dobrze się im z nami pracowało. Po pierwszym roku przeszliśmy od agencji komunikacji kryzysowej do świadczącej bardzo szerokie usługi komunikacyjne. Szybko diagnozowaliśmy potrzeby i mieliśmy ludzi, którzy szykowali nieszablonowe odpowiedzi.
Dziś ta mieszanka nieco zubożała, bo dwóch partnerów odeszło.
Sławek Jastrzębowski nigdy tak naprawdę nie wyszedł z dziennikarstwa, ciągnęło wilka do lasu, gdy pojawiała się okazja przejęcia Salonu24, to z niej skorzystał. Igor Janke odszedł po tym, jak jego żona została ministrem w kancelarii prezydenta. Takie mamy standardy – jak jesteś w sferze publicznej, to nie możesz działać w biznesie.
Czyli klienci przychodzą do was po usługi komunikacyjne, a nie ze względu na kontakty polityczne i to, że możecie im coś załatwić?
Nie wiem, z jakimi intencjami przychodzą klienci, ale wiem, jaką ofertę dostają. Nawet jeśli ktoś przyszedł w innym celu, to natychmiast się orientował, że u nas może dostać jedynie profesjonalne usługi komunikacyjne i doradcze. Swoją pracę staramy się wykonywać lepiej i efektywniej. Nie da się zbudować firmy tej skali na znajomościach.
Zdarzyło się, że ktoś chciał kupić załatwienie jakiejś sprawy?
Jeżeli klient traktował nas jako firmę lobbingową, to zarówno ja, jak i inni partnerzy czy konsultanci, odmawialiśmy współpracy. Od początku wiedziałem, że musimy mieć najwyższe standardy.
Z perspektywy czasu widzę, że moje polityczne korzenie okazały się problemem.
Czyli przekonuje mnie pan, że do R4S klienci nie przychodzili dlatego, że był pan przez lata czołowym politykiem PiS, wszystkich zna i wie, jak działa ten świat.
To, że znamy doskonale ten świat, jego logikę i mechanizmy, to nasza ogromna wartość. Czym innym jednak jest wytłumaczyć komuś: jak chcesz przekonać X, to musisz użyć takich i takich argumentów, dotrzeć w określony sposób, bo inaczej nikt cię nie usłyszy, albo tego nie rób, bo zniechęcisz. Czym innym zaś jest wykorzystywanie znajomości i kontaktów do działań nieetycznych. Tego nigdy nie robiliśmy. Z perspektywy czasu widzę, że moje polityczne korzenie okazały się problemem.
W nagraniu upublicznionym przez Romana Giertycha sami w rozmowie z Leszkiem Czarneckim powołujcie się na kontakty z politykami, mówiąc, że Michał Krupiński może pójść do Zbyszka, czyli Zbigniewa Ziobry. To świadczy, że jednak nie odciął się pan od polityki.
Do tej pory naprawdę nie zajmowałem się polityką, ale ona czasem zajmuje się mną. To, że mieliśmy pomysł, w jaki sposób nasz klient, Leszek Czarnecki, miałby zakomunikować politykom swoje skomplikowane merytoryczne treści, jakiego kanału użyć, było naszym atutem. Michał Krupiński jest ekspertem w dziedzinie bankowości i dlatego go polecaliśmy. Mam nadzieję, że się nie obrazi, ale w tym wypadku miał być kanałem komunikacji, ekspertem, który w wywiadzie czy bezpośrednim kontakcie, używając słów i argumentów zrozumiałych dla odbiorcy, przekaże informacje. Nie ma tu mowy o żadnym powoływaniu się na wpływy czy innych niestosowanych rzeczach. Po prostu doradzaliśmy, jak najlepiej przebić się ze swoimi racjami. Tak działamy z każdym klientem: chcesz się skomunikować z X, Y czy Z, użyj takiego i takiego narzędzia, takich i takich argumentów. Podręcznik.
Klient jednak z rady nie skorzystał i Michała Krupińskiego nie zatrudnił.
Nigdy nie ujawniam relacji z klientami, ale w tym wypadku to klient i jego adwokat, postanowili działać inaczej. Ocenie czytelników zostawiam kwestię nagrywania i upubliczniania rozmów z doradcami, z którymi pracuje się prawie dwa lata.
Według Romana Giertycha miał pan namawiać Leszka Czarneckiego do zakupu TVN24, co miałoby zaskarbić mu sympatię PiS.
Nie ujawniam kulisów projektów. Gdyby ktokolwiek zapytał mnie jako doradcę, czy posiadanie telewizji wzmocni, czy osłabi jego pozycję strategiczną, odpowiedziałbym, że oczywiście wzmocni. Nigdy jednak nie namawiałem nikogo do zakupu TVN.
Jak się zaczęła współpraca z Leszkiem Czarneckim?
Bank poszukiwał agencji komunikacyjnej. Przedstawiliśmy ofertę, zaczęliśmy działać i po kilku dniach sam Leszek Czarnecki skomentował, że choć działa na polskim rynku finansowym niemal od początku, to tak skutecznej, szybkiej i działającej na wielu frontach agencji nie widział. Zadowolony rozszerzył współpracę w nowym kontrakcie.
Skoro było tak dobrze, to jak rozumieć późniejsze wydarzenia?
Staram się nie bawić w psychologa. Może posłuchał złych doradców.
Skąd pomysł, żeby odezwać się do Przemysława Krycha - przedsiębiorcy z branży nieruchomości, który spędził pół roku w areszcie z zarzutem korupcji?
To on odezwał się do mnie. Pracowaliśmy przez dłuższy czas dla jego firmy Griffin Real Estate. Stąd się znaliśmy. Gdy jego partner biznesowy zapytał, czy się spotkam, odpowiedziałem, że oczywiście tak. Odbyliśmy rozmowę, która nie miała nic wspólnego z tym, jak on ją przedstawia, i dlatego postanowiłem skierować sprawę na drogę sądową. Opowiadał o aresztowaniu, ale też różne inne dziwne historie. Zrelacjonowałem to partnerom i uznaliśmy, że nie ma pola do współpracy.
Czyli nie oferował pan umówienia kolacji z ministrem sprawiedliwości?
Ze Zbigniewem Ziobrą nie mam żadnego kontaktu od odejścia z polityki. Na logikę – umówienie spotkania osoby, która właśnie wyszła z aresztu, z ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym, jest po pierwsze niemożliwe, a po drugie nie mogłoby przynieść nic dobrego. Cóż, Przemysław Krych przyjął taką, a nie inną logikę obrony. W jego sytuacji procesowej może mówić, co chce.
Jak wielu osobom załatwił pan w życiu pracę?
Nie zajmuję się pośrednictwem pracy.
W spółkach i agencjach państwowych jest jednak wielu pana znajomych.
Przyjechałem do Warszawy po studiach tylko z walizką ubrań. Pochodzę ze zwykłego domu, nie przejąłem kontaktów od dziadków ani rodziców. Dostałem jedynie możliwość zdobycia wyższego wykształcenia, ale za to też zapłaciłem, pracując i spłacając kredyt studencki. Jestem dumny, że przez lata pielęgnuję relacje i przyjaźnie, postrzegam to jako ogromną wartość. Na Harvardzie się tego uczy, bo relacje w dzisiejszym świecie mają ogromną wartość – wiesz, do kogo zadzwonić po radę, kto w czym jest dobry. Tak, mam przyjaciół z którymi działam od lat, ufamy sobie, nie pokłóciliśmy się mimo różnych zakrętów. Bardzo to cenię i nie dam białego nazywać czarnym.
Czyli jest układ wrocławski czy go nie ma?
Nie ma. Nigdy nie wykorzystałem relacji do działania nietycznego czy niezgodnego z prawem.
Wciągnął pan jednak do kampanii wyborczej spółkę znajomego, Radosława Tadajewskiego, która lata później dostała wielomilionowe granty od państwowej agencji.
W polityce i biznesie zależało mi na sukcesie, więc brałem najlepszych - dlatego skorzystałem z usług firmy Radosława Tadajewskiego. Sprofesjonalizowanie kampanii wyborczych postrzegam jako swój duży sukces. Jako pierwsi sięgnęliśmy po nowoczesne narzędzia w marketingu online i sporo na tym wygraliśmy. To, że spółka ta świadczyła usługi wiele lat po tym, jak odszedłem z PiS, dowodzi, że obroniła się jakością – bo w polityce jak ktoś leci, to lecą jego współpracownicy. Znam Radosława Tadajewskiego wiele lat i wiem, że jest niezwykle pomysłowy i profesjonalny, wiec nie dziwię się, że składa innowacyjne projekty.
Mocno ucierpiała R4S przez to całe zamieszanie?
Uderzenia w wizerunek firmy zawsze negatywnie odbijają się na wynikach, szczególnie w branży konsultingowej. Zresztą dla nas nawet utrata jednego klienta to powód, by się zatrzymać i zastanowić – stąd nasza zdecydowana reakcja na nieprawdziwe publikacje „GW”.
Co w nich było nieprawdziwego?
A co było prawdziwe?
To, że się znacie, jest faktem.
To, że się znamy, jest prawdą, ale nieprawdą jest, że czerpiemy z tego korzyści niezgodne z etyką czy standardami. To interpretacja faktów była niezgodna z prawdą. Stąd nasza zdecydowana reakcja.
Faktem jest, że gdy ministrem skarbu była osoba z waszego kręgu, Dawid Jackiewicz, to spółki, które mu podlegały, zostawały klientami R4S.
Nieprawda. Grupa Azoty czy KGHM trafiły do naszej agencji, zanim Dawid Jackiewicz został ministrem, a nawet zanim ktokolwiek pomyślał, że zostanie. Nawet więcej – KGHM to jedna z nielicznych spółek, którym wypowiedzieliśmy umowę przed terminem - właśnie po to, żeby uniknąć takich sugestii.
Ponoć prezes Azotów usłyszał, że jak będzie z wami współpracował, to zachowa posadę.
I znów to „ponoć”. Nie odpowiadam za to, co jedna osoba mówi drugiej, ale fakty są takie, że współpraca dotyczyła czegoś zupełnie innego. Zresztą rzeczony prezes wkrótce potem przestał być prezesem, więc fakty przeczą takiej interpretacji.
Idźmy dalej - to prawda, że firma Prospect miała być tajną filią R4S, by tam trafiały kontrakty?
Jak tajną filią może być spółka zarejestrowana w KRS, z publicznie dostępnym składem zarządu - partnerami R4S? To miała być nasza druga marka, inaczej spozycjonowana, działająca głównie w obszarze PR, siłą rzeczy za niższe stawki. Mówiąc wprost: nie mogliśmy schodzić ze stawek w R4S, ale nie chcieliśmy tracić klientów, których nie było na nie stać. Pomysł nie do końca się sprawdził, przekształcamy ją w firmę obsługującą influencerów – tu jest nisza, nikt się nie zajmuje ich obsługą poza freelancerami.
Dostał pan cynk, że CBA prowadzi działania przeciw panu i dlatego fiaskiem zakończyła się akcja Argon?
O akcji wiem tylko tyle, ile napisała „GW”, i dopiero po publikacji się o niej dowiedziałem. Nawet nie wiem, czy taka akcja rzeczywiście była. Jeśli tak, to zakończyła się jedynie publikacją w „GW”. Swoją drogą to ciekawe, że „GW” i CBA mogą tak współpracować i „GW” dowiaduje się szybciej o jakichś akcjach niż osoby, których mają rzekomo te działania dotyczyć. To próba zniszczenia wizerunku mojego i firmy. By się bronić, podjęliśmy działania prawne.
Komu miałoby na tym zależeć?
Jak mówiłem, nie zajmuję się polityką, a dywagacje, komu zależy na tym, by teraz rozhuśtać tę łódkę, to byłaby polityka.
Kiedy był pan ostatnio w siedzibie PiS przy Nowogrodzkiej?
Nawet nie pamiętam. W poprzednim biurze miałem chociaż widok z okna, a teraz nawet kontaktu wzrokowego nie mam.
Lepiej było działać z mniejszymi fanfarami. W tej części świata w kodzie kulturowym zapisane są inne wartości.
Wróćmy do teraźniejszości. Straciliście niektórych klientów, pracowników jest mniej.
Oczywiście, że w pierwszej fazie turbulencje były spore, musieliśmy reagować na bieżąco, zwłaszcza że pandemia to czas niepewności, pytań o ład, jaki się wyłoni. Okazało się, że kryzys to moment, gdy firmy konsultingowe mają pole do popisu. Jeśli dobrze diagnozują rzeczywistość, potrafią odpowiadać na potrzeby i pytania firm, mogą zyskać.
Czyli nie zamykacie R4S?
Wręcz przeciwnie, wkrótce otwieramy biuro w Czechach, a potem na kolejnych rynkach w regionie.
Po co wam biura w Budapeszcie i Pradze? Macie tam klientów?
Mamy tam klientów. Obsługujemy tam polskie i zagraniczne firmy. To realizacja strategii stworzenia regionalnej agencji, która będzie pracować dla największych międzynarodowych korporacji. W pewnym momencie zrozumieliśmy, że aby współpracować z dużymi korporacjami, musimy być poza Polską, bo korporacje patrzą na region jako całość. Stąd decyzja strategiczna, by wyjść poza kraj. Zaczęliśmy od Budapesztu.
Sam Wiktor Orban przyszedł na otwarcie
To efekt osobistej relacji Igora, oczywiście było to dla nas dużym zaszczytem.
Niektórzy mówią, że zwietrzyliście okazję, jaką jest sprzedaż części Lotosu. Potencjalnym kupcem jest MOL. Pracujecie przy tym?
Nie ujawniamy, dla kogo pracujemy, a dla kogo nie.
A zajmowaliście się kontraktem Roberta Kubicy z Orlenem?
To jedna z najzabawniejszych anegdot o tym, jak zostałem milionerem. Ani ja, ani agencja przy tym nie pracowała, ale podziwiam zasłonę dymną, jaką zrobił ten, kto pracował, bo przecież ktoś zrealizował kontrakt i zarobił. Możemy tylko pogratulować.
To pan wymyślił Polską Fundację Narodową?
W takiej formie, w jakiej działa, oczywiście nie. Faktem jest jednak, że będąc w polityce, uważałem, że Polska nie ma narzędzi obrony, gdy ktoś uderza w nasz wizerunek. Wydajemy oświadczenie, wzywamy ambasadora, ale świat dziś tak nie działa. Trzeba mieć możliwość wynajęcia najlepszej kancelarii prawnej, agencji PR, a do tego potrzebna jest instytucja z dużym budżetem. Czasem jednak dobre pomysły kończą się farsą.
Kontrakty z państwowymi spółkami były błędem?
Tak, z perspektywy czasu oceniam, że to był błąd. Wchodziliśmy na rynek, na którym od lat działały inne firmy, nie tworzyliśmy nowych zasad, lecz działaliśmy według obowiązujących od początku wolnego rynku w Polsce. Dziś bym tego nie zrobił, niepotrzebne jest dawanie pretekstu do zadawania pytań o nasze relacje z sektorem państwowym. Pokazaliśmy, że można bardzo dynamicznie rozwijać agencję, nie pracując dla spółek skarbu państwa.
Coś jeszcze zrobiłby pan inaczej?
Na pewno wiele rzeczy. Pewnie wykazałbym też więcej pokory. Nie jestem pewien, czy zaproszenie premiera Orbana na otwarcie biura było konieczne, okładka jednego z magazynów podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy była niepotrzebna, pewnie lepiej było działać z mniejszymi fanfarami. W tej części świata w kodzie kulturowym zapisane są inne wartości.
W internecie pojawiły się anonimowe publikacje, których celem jest zdyskredytowanie dziennikarza „Gazety Wyborczej” opisującego R4S. Czy pan albo agencja mają z tym coś wspólnego?
Oczywiście, że nie. To kolejne pomówienie ze strony „Gazety Wyborczej”, według niej stoję niemal za wszystkim, to staje się absurdalne. Choć uważam metody działania tego dziennikarza za skrajnie nieetyczne i nieuczciwe, a o kontrowersjach dotyczących życia prywatnego jest we Wrocławiu głośno, to stanę w jego obronie, jest mi go żal, bo jest narzędziem w brutalnej grze przeciw nam.