Z jednym z tych zagrożeń — bezrobociem albo inflacją — trzeba się pogodzić, jeżeli chce się zapobiec drugiemu. Im głębsze i dłuższe będzie załamanie gospodarcze, tym trudniej będzie znaleźć ścieżkę pośrednią, minimalizującą oba zagrożenia.

Wymienność między bezrobociem a inflacją już daje o sobie znać w danych. Na wykresie widać, że kraje UE, które najmocniej wspierały zatrudnienie w okresie kryzysu epidemicznego, mają najwyższą inflację. Na przykład w Polsce, w której stopa bezrobocia w ostatnich sześciu miesiącach zwiększyła się najmniej wśród krajów UE, ceny wzrosły najmocniej. Z kolei kraje, które pozwoliły bezrobociu istotnie wzrosnąć, mają już deflację.
Skąd ta wymienność ryzyka inflacji i bezrobocia? Jeżeli w warunkach załamania aktywności gospodarczej podtrzymuje się zatrudnienie, to jednocześnie wynagrodzenia są wyższe, niż wynika z warunków czysto rynkowych. A skoro tak, to firmy mają wyższe koszty, a jednocześnie popyt na ich towary jest bardziej stabilny, niż by był, gdyby rząd nic nie robił. Dlatego ceny rosną. Wydaje się, że to mechanizm, który mógł zadziałać w Polsce.
Można też problem opisać nieco prościej — obrazowo. Jeżeli w warunkach spadku PKB będziemy podtrzymywali nominalne dochody ludności, to wysoka siła nabywcza spotka się z mniejszą ilością towarów i wytworzy presję w górę na ceny.
Ekonomiści oczywiście dobrze wiedzą, że można doświadczyć dwóch plag jednocześnie: mieć wysoką inflację i wysokie bezrobocie. Nazywa się to stagflacją (stagnacja+inflacja). Można też mieć niską inflację i niskie bezrobocie. Wtedy nazywa się to złotą równowagą (mój bardzo luźny przekład angielskiego pojęcia „goldilocks”, które opisuje taką sytuację). Sądzę jednak, że w realiach epidemii trzeba mieć bardzo dużego pecha, by znaleźć się w stanie stagflacji, albo wyjątkowo dużo szczęścia, by osiągnąć złotą równowagę.
Oba zagrożenia — inflacji i bezrobocia — mogą wiązać się z długookresową szkodą dla gospodarki. Nadmierna inflacja może sprawić, że duża część ludności poczuje mocne uderzenie w portfele. Klasyczna ekonomia mówi też, że w takich warunkach firmy otrzymują błędne sygnały cenowe i podejmują złe decyzje inwestycyjne — na przykład mogą kupować drożejącenieruchomości, zamiast inwestować w nowe, produktywne technologie. Z drugiej strony — wysoki i trwały wzrost bezrobocia może sprawić, że część pracowników doświadczy szokowego spadku standardu życia. To oznacza trwałe obniżenie ich umiejętności, a także — co gorsza — słabszy start w życie dla ich dzieci. W wyniku bezrobocia następuje erozja kapitału ludzkiego.
Które więc niebezpieczeństwo zaakceptować, a które ograniczać? Ja jestem zwolennikiem polityki minimalizującej ryzyko nadmiernego bezrobocia. Z dwóch powodów. Po pierwsze — inflacja na całym świecie jest na razie bardzo niska i ryzyko jej trwałego wymknięcia się spod kontroli jest odległe. Po drugie — uważam, że koszty polityczne i społeczne bezrobocia są wyższe niż koszty umiarkowanie podwyższonej inflacji. Dlatego, jeżeli kryzys będzie się pogłębiał, należy kontynuować wspieranie firm, by nie znikały i nie likwidowały zbyt wielu miejsc pracy. Zgodnie z powyższą analizą przyznaję jednak, że nie jest to polityka pozbawiona ryzyka.