1 kwietnia 2019 r. Business Insider opublikował artykuł „Śledztwo BI: Dziurawy areszt. Jeden z głównych podejrzanych ws. GetBacku nielegalnie wychodził na wolność”. Poinformował w nim, że Piotr Osiecki dwukrotnie w odstępie kilku miesięcy widziany był w miejscu publicznym w czasie, kiedy powinien przebywać w areszcie śledczym. Co prawda autorka przywoływała zapewnienia Służby Więziennej, że nie opuszczał aresztu, ale ostatecznie portal zdecydował się na publikację, bazując na „relacjach naocznych świadków, którzy zapewniali, że powtórzą to, co przekazali BI, przed prokuraturą i sądem”. Ze względu na datę publikacja była początkowo traktowana przez wiele osób jako primaaprilisowy żart, ale gdy nie pojawiło się sprostowanie, news zaczął rezonować. Piotra Osieckiego spotkały w areszcie dodatkowe restrykcje, Służba Więzienna przeprowadziła drobiazgowy audyt, a prokurator Przemysław Baranowski (prowadząc śledztwo, zarzucił Osieckiemu działanie na szkodę GetBacku, który w związku z tym 16 miesięcy spędził w areszcie) wszczął śledztwo w sprawie nielegalnego opuszczenia aresztu.
Z jednej strony historia brzmiała skrajnie nieprawdopodobnie, bo kto, wydostawszy się jakimś sposobem z aresztu, szedłby w miejsce publiczne, z monitoringiem — na dodatek tam, gdzie wiele osób mogło go rozpoznać — a następnie do niego wracał. I to dwukrotnie… Z drugiej — był świadek deklarujący gotowość zeznawania w prokuraturze. Ruszyły spekulacje, o co w tej sprawie chodzi. Otoczenie Osieckiego sugerowało, że może to być jakaś intryga śledczych, mająca zwiększyć szanse na rozprawie w sprawie wydłużenia aresztu, która odbywała się właśnie w dniu publikacji artykułu. Inni dopatrywali się uderzenia w Patryka Jakiego, który jako wiceminister sprawiedliwości nadzorował więziennictwo. Nieco ponad dwa lata później sprawa znalazła swój finał — BI opublikował sprostowanie, że Osiecki nie opuszczał jednak aresztu (po drodze zmieniło się kierownictwo redakcji, autorka tekstu też w niej już nie pracuje), prokuratura umorzyła śledztwo, gdyż dowody i zeznania świadków wykazały, że Osiecki nie opuszczał aresztu, ale do rozwikłania pozostała jedna zagadka: kto i dlaczego rozkręcił aferę.
Postanowiliśmy pójść tym tropem. Okazało się, że źródłem informacji jest postać znana na rynku kapitałowym, zarządzający funduszami inwestycyjnymi w dużej instytucji finansowej. Kończąc śledztwo w sprawie opuszczenia aresztu przez Osieckiego, prokurator uznał, że donoszący mijał się z prawdą i wyłączył sprawę do osobnego postępowania w sprawie składania fałszywych zeznań. Dlatego postanowiliśmy opisać sprawę, nie naruszamy przy tym tajemnicy dziennikarskiej, ujawniając źródło dziennikarki, gdyż sam zainteresowany dobrowolnie zeznawał na jawnej rozprawie, a na świadka wezwała go obrona. Na podstawie zeznań, które składał podczas procesu karnego, jaki Osiecki wytoczył autorce, odtworzyliśmy przebieg tamtych wydarzeń.

Z aresztu na uczelnię
Piotr Osiecki został aresztowany 1 września 2018 r. i trafił do aresztu na warszawskiej Białołęce. Prokuratura zarzuciła mu, że działając w porozumieniu z byłym prezesem GetBacku (również aresztowanym), sprzedał GetBackowi spółkę EGB za zawyżoną kwotę, działając w interesie zarządzanych funduszy. Twórca Altus TFI od początku nie przyznawał się do winy, dowodząc, że transakcja była transparentna, cena zakupu ustalona na podstawie kilku niezależnych wycen i wyceny giełdowej, ale prokuratorzy nie dali mu wiary i w efekcie spędził w areszcie półtora roku, aż w końcu sąd uznał, że nie ma powodu go dłużej przetrzymywać.
We artykule BI napisano, że Osiecki dwukrotnie — 16 listopada 2018 r. i 16 lutego 2019 r. — opuścił areszt, czego dowodem było to, że był widziany na warszawskiej uczelni.
— Na rozprawie dowiedzieliśmy się, że informatorem, który rzekomo widział mojego klienta na uczelni i zainspirował publikację, jest Adam Łukojć, pracownik konkurencyjnej wobec Altusa firmy. Obrona oskarżonej autorki tekstu wezwała go na świadka. Piotr Osiecki nie poznał go nigdy osobiście i z całą pewnością nie spotkał we wskazanym miejscu, bo w tym czasie przebywał w areszcie. Tak się składa, że w dniu, gdy Adam Łukojć widział rzekomo Piotra Osieckiego na uczelni, ja miałam z nim widzenie w areszcie — mówi Katarzyna Szwarc, obrońca Piotra Osieckiego.
Adam Łukojć to znany zarządzający funduszami inwestycyjnymi, dyrektor departamentu zarządzania portfelami akcyjnymi w TFI Allianz. W listopadzie 2018 r. poinformował zaprzyjaźnioną dziennikarkę, że widział Osieckiego na wolności, ale ta po weryfikacji informacji nie zdecydowała się o tym napisać. Kilka miesięcy później poinformował ją, że znów spotkał Osieckiego na uczelni, co tym razem skłoniło ją do publikacji. Adam Łukojć złożył w redakcji pisemne oświadczenie, że w razie potrzeby będzie zeznawał w prokuraturze, a ponadto zapewnił, że ma drugiego świadka zdarzenia. Jak się później okazało, drugim świadkiem miała być Katarzyna Majka, pracownik ataszatu wojskowego w ambasadzie RP w Rzymie. Podczas procesu zeznała jednak, że nigdy nie potwierdziła redakcji, że widziała Osieckiego, gdyż nikt się z nią nie kontaktował. Co więcej — na rozprawie zadeklarowała, że nie zna Osieckiego, nie jest pewna, czy go widziała, i nigdy nie wyraziła zgody Łukojciowi na to, by się na nią powoływał.
Łukojć zeznał, że spotkał Osieckiego dwukrotnie: 16 listopada 2018 r. i 16 lutego 2019 r. w budynku Akademii Leona Koźmińskiego, prywatnej uczelni, na której robi doktorat. Podczas drugiego spotkania mieli nawet chwilę porozmawiać, a Osiecki miał mu powiedzieć, że jest tu, gdyż „robi MBA” (fakty są takie, że Osiecki MBA zdobył już w 1997 r. na Uniwersytecie Minnesota i nigdy nie był studentem Koźmińskiego). Podczas pierwszego spotkania Łukojciowi miała towarzyszyć Katarzyna Majka.

Seria przesłuchań
Śledczy potraktowali sprawę poważnie. Wydział spraw wewnętrznych Służby Więziennej przeprowadził postępowanie sprawdzające, weryfikując procedury i sprawność systemu monitorującego. Nie wykrył żadnych uchybień. Równolegle śledztwo wszczęła prokuratura: sprawdziła dokumentację w areszcie (przepustki, księgi konwojów), przesłuchano kilkunastu strażników więziennych i kilku osadzonych w celi z Osieckim. Wszyscy zaprzeczali, by Osiecki opuszczał areszt. Strażnicy więzienni tłumaczyli, że opuszczając celę, musiałby spotkać na drodze co najmniej trzech-czterech strażników. Jeszcze bardziej skomplikowany byłby powrót, bo na trasie spotkałby funkcjonariuszy już z innej zmiany. Po niespełna roku prokuratura umorzyła śledztwo, a prokurator Baranowski napisał w decyzji: „zgromadzone w sprawie dowody w sposób jednoznaczny wskazują, że nie doszło do czynów objętych śledztwem”. W uzasadnieniu czytamy, że świadkowie stwierdzili, że w czasie, gdy Osiecki miał przebywać poza aresztem, w rzeczywistości w nim był, co zeznała m.in. katechetka. Ponadto prokurator regionalny zauważył, że „nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia, dlaczego Osiecki po nielegalnym opuszczeniu aresztu miałby pokazywać się w miejscu objętym monitoringiem, w którym potencjalnie przebywać mogło wiele osób, które go mogły rozpoznać”. W konsekwencji prokurator uznał, że Adam Łukojć wprowadził ich w błąd, i wyłączył ten wątek do osobnego postępowania w sprawie składania fałszywych zeznań, za co grozi kara od sześciu miesięcy do ośmiu lat więzienia. Prokurator okręgowy odmówił wszczęcia śledztwa „wobec stwierdzenia, że czyn nie zawiera znamion czynu zabronionego”. Nie uzyskaliśmy merytorycznego uzasadnienia tej decyzji. Prokuratura regionalna odpowiedziała nam, że „nie jest pokrzywdzona w postępowaniu Prokuratury Okręgowej w Warszawie” i nie dostrzega sprzeczności w tym, że jej prokurator ma uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa, a prokurator okręgowy nawet nie wszczyna śledztwa.
Prawnicy dziwią się, że niższy rangą prokurator odmówił wszczęcia śledztwa z wniosku prokuratora regionalnego, dodając, że taki tryb oznacza, że sprawa jest definitywnie zamknięta dla Adama Łukojcia.
Wariograf prawdę powie
Piotr Osiecki wytoczył autorce artykułu sprawę karną, proces trwa, a podczas jawnych rozpraw można było posłuchać zeznań świadków, które odsłaniają kontrowersyjny przebieg sprawy. Osiecki zapewniał, że nie opuszczał aresztu, Łukojć podtrzymywał, że go widział. Przy czym raz zeznał, że zna Osieckiego i dlatego jest pewien, że to był on, innym razem, że na uczelni podczas rozmowy wręczył mu wizytówkę, co sędzia skwitował pytaniem, po co dawał wizytówkę, skoro się znają. Jeden z sędziów dziwił się, że w tak dużym mieście jak Warszawa dwa razy można spotkać przypadkowo akurat tę samą osobę.
Mniejszym wparciem dla tezy o opuszczaniu aresztu przez Osieckiego okazała się Katarzyna Majka, która towarzyszyła Łukojciowi podczas rzekomego spotkania na uczelni. Na rozprawie przyznała, że „pierwszy raz widzi Piotra Osieckiego na własne oczy” (podczas przesłuchania w prokuraturze, gdy okazano jej wizerunki czterech mężczyzn, nie była w stanie wskazać Osieckiego). Według jej zeznań cała sytuacja miała wyglądać tak, że Łukojć pokazał jej zdjęcie na smartfonie i poprosił o potwierdzenie, że to ta sama osoba. Zeznała także, że rozpoznała Osieckiego, bo było o nim głośno po tym, jak wyszedł z aresztu za rekordową kaucję 108 mln zł. Sęk w tym, że ten fakt nastąpił… kilka tygodni po tym, jak Majka miała widzieć Osieckiego. Przed sądem w końcu zeznała, że przez tę sprawę ma problemy w pracy i nigdy nie wyrażała woli bycia świadkiem opuszczenia aresztu przez Osieckiego, bo nie jest pewna, czy osoba, którą wówczas widziała, to był on.
Ostatecznie miało przesądzić badanie wariografem. Wnioskował o nie Osiecki, Łukojć się zgodził. Wynik? W opinii biegłego szanse, że Adam Łukojć mówił prawdę, wynoszą 7,5 do 1, co zdaniem biegłego oznacza, że albo świadek go widział, albo jest przekonany, że go widział. Test Osieckiego wykazał, że mówiąc o tym, że nie opuszczał aresztu i nigdy nie był na Koźmińskim, szanse, że mówił prawdę, wynoszą 168 do 1, co jednoznacznie wskazuje na to, że nie kłamie.
Adam Łukojć spotkał się z „PB”, potwierdził i podtrzymał swoją wersję wydarzeń, ale odmówił oficjalnego komentarza.