Najświeższy przykład to przyznana Polsce ponownie (po pięciu latach) Konferencja Narodów Zjednoczonych w Sprawie Zmian Klimatu (z angielskiego — COP). Otóż COP19 na Stadionie Narodowym w Warszawie odbędzie się od 11 do 22 listopada, czyli włazi z inauguracyjnymi butami w Narodowe Święto Niepodległości. PiS zareagowało ostro: PO w taki sposób dokonuje społecznej prowokacji.
Żeby cokolwiek oceniać, trzeba spojrzeć na daty poprzednich konferencji. Sięgnijmy pięć lat wstecz: COP14, Poznań 2008: 1–12 grudnia; COP15, Kopenhaga 2009: 7–18 grudnia; COP16, Cancun 2010: 29 listopada — 10 grudnia; COP17, Durban 2011: 28 listopada — 11 grudnia; COP18, Doha 2012: 26 listopada — 7 grudnia. ONZ ustaliła trzy sztywne parametry klimatycznych szczytów: porę pod koniec roku, 12-dniową długość (choć Durban był dłuższy) oraz układ dni tygodnia, od poniedziałku do następnego piątku. Weekendy przeznaczone są na przyjazd i wyjazd tysięcy delegatów. Ale decydentem konkretnego terminu, spełniającego owe trzy warunki, jest wyłącznie gospodarz, czyli w tym wypadku rząd Polski, a konkretnie minister środowiska Marcin Korolec. Gdyby utrzymać dobre zasady z Cancun, Durbanu i Dohy — nasz COP19 powinien odbyć się od 25 listopada do 6 grudnia. Nie do obrony jest bezsensowne przesunięcie o dwa tygodnie wcześniej.
W tle widzę szczyt partnerstwa wschodniego Unii Europejskiej w Wilnie 28–29 listopada. Premier Donald Tusk wciąż wierzy w podpisanie tam układu stowarzyszeniowego z Ukrainą. Pożąda wielkiego triumfu, który paradoksalnie… przykryłby propagandowo konferencję trwającą w Warszawie. I to dlatego zarządzono całkowite minięcie się terminowe obu wydarzeń. Nie chcę dzisiaj krakać, ale jest bardzo realne, że oba szczyty mogą zakończyć się merytoryczną plajtą… Dlatego bardzo źle, że goniąc za wizerunkowymi punktami i przyspieszając termin COP19, rząd potencjalnie nakręca dodatkowy konflikt społeczny. Klimatyczni alterglobaliści, którzy oszczędzili COP14 w Poznaniu, tym razem Warszawie raczej nie odpuszczą.
Notabene 11 listopada nie jest traktowany jako nietykalna narodowa świętość nie tylko przez PO. W roku 2006 to przecież premier Jarosław Kaczyński wyznaczył wybory samorządowe na niedzielę 12 listopada, mając do wyboru trzy inne terminy. Pomysłodawcą owej kalendarzowej intrygi był… Kazimierz Marcinkiewicz, którego prezes PiS wyrzucił, ale z pomysłu wykorzystania święta jako wyborczego podnóżka chętnie skorzystał. Poprzedzająca głosowanie sobota 11 listopada była dniem formalnej ciszy, ale zarazem pełna przemówień — przede wszystkim prezydenta Lecha Kaczyńskiego na placu Piłsudskiego, ale także walczących o reelekcję samorządowych zarządców województw, powiatów i gmin/miast na uroczystościach lokalnych. Reasumując — PO w sprawie COP19 założyła kalendarzowe klapki na oczy, wykazując się bezmyślnością i nieodpowiedzialnością, ale siedem lat temu świąteczna zagrywka PiS wykonana została z premedytacją.