Ale na bardzo krótko, notabene już trwa przepychanka. Rządzące obecnie tzw. konsorcjum 15 października zarzuca ekipie PiS, że forsując militarną ustawę o obronie Ojczyzny całkowicie skreśliła obronę cywilną. Poprzedni władcy natomiast pytają obecnych, czemu brakującą i potrzebną ustawę o ochronie ludności i obronie cywilnej przygotowują tak opieszale. 8 sierpnia jej projekt przyjął dopiero Komitet Stały Rady Ministrów, zatem uwzględniając całą ścieżkę legislacyjną – realnym terminem wdrożenia przepisów jest najwcześniej przyszły rok. Przydadzą się dopiero na kolejne wielkie powodzie, które nieuchronnie będą występowały w Polsce coraz częściej. Porównawczym punktem odniesienia dla obecnej naturalnie jest kataklizm z 1997 r., który objął dorzecze Odry i niszczycielsko uderzał kolejno w Kłodzko, Opole, Brzeg, Wrocław… Dla skutecznego zarządzania antykryzysowego ważniejsze są jednak znacznie późniejsze doświadczenia z 2010 r., gdy powódź wcale nie mniejsza wystąpiła na Wiśle i jej dopływach. Notabene wtedy pierwszy raz z kataklizmem o takiej skali zderzył się akurat rząd Donalda Tuska i przeciwdziałanie wyszło mu raczej kiepsko, przede wszystkim było spóźnione – czego po 14 latach premier wcale nie ukrywa.
Obecnie ogromną różnicą w stosunku do lat 1997 i 2010 jest oczywiście obieg informacji. O nadchodzącym uderzeniu nawalnych opadów w górach wiedzieli dosłownie wszyscy – i zagrożeni mieszkańcy, i władze wszystkich szczebli, i służby ratunkowe – z wyprzedzeniem co najmniej kilkudziesięciu godzin. Tylko co z tego, realne możliwości obrony przed wodnym żywiołem tak naprawdę ograniczają się do akcji ewakuacyjnych oraz ratowania życia. Skuteczne techniczno-fizyczne zatrzymanie błyskawicznych niszczycielskich powodzi w obszarach górskich to naiwna mrzonka. Ocieplenie klimatu oczywiście zwiększa ich częstotliwość, ale powodem generalnym jest wielowiekowa działalność człowieka. Od początków cywilizacji na całym świecie ludzka aktywność koncentruje się przecież na dolinach rzecznych, najbardziej sprzyjających migracjom, rozwojowi handlu, uprawom rolnym na żyznych glebach, konsumpcyjnemu i energetycznemu wykorzystaniu wody. Z tych oczywistych powodów postępowała i wciąż postępuje ekspansja człowieka na tereny, w których dawniej swobodnie występowały wylewy rzek. Natura jednak nie przyjęła tego do wiadomości i dość regularnie upomina się o swoje.
Ochrona przeciwpowodziowa traktowana jest jako problem nie ekologiczny, lecz techniczny. Ludzie zakładają optymistycznie, że budowanie silnych zapór i zbiorników retencyjnych w terenach górskich oraz solidnych obwałowań na obszarach nizinnych zlikwiduje szkody i zapewni bezpieczeństwo. Prowadzi się także likwidacje meandrów rzek oraz pogłębianie ich nurtów, co ma przyspieszać odprowadzanie nadmiaru wody. Jest to jednak dość złudne, ponieważ problem gwałtownego przyboru wody po prostu przenoszony jest dalej. W powojennych granicach Polski regionem równie dobrze zagospodarowanym jeszcze w czasach niemieckich, co niestety skazanym na regularne powodziowe tragedie jest malownicza Kotlina Kłodzka. W Sudetach pobudowano trochę ochronnych zbiorników retencyjnych, jednak obecny kataklizm przekroczył ich możliwości. W Stroniu Śląskim pękła tama z początków XX wieku na rzeczce Morawka, dopływie Białej Lądeckiej. Była modernizowana i konserwowana, wielokrotnie sprawdzała się w walce z powodziami, chroniła niżej położone miejscowości w kotlinie, ale w ostatnich dniach spadło w tamtej okolicy tyle deszczu, ile zwykle przez cały rok. Lokalne tsunami na Morawce to polski symbol klęski i bezradności człowieka wobec natury.