Na dwa dni przed rozstrzygającym głosowaniem wszystkie sondaże wieszczą wyraźną przewagę Donalda Tuska. Lech Kaczyński odstaje w badaniach o przynajmniej pięć-sześć punktów procentowych. A zatem nawet uwzględnienie poprawki na pewne skażenie prognoz „syndromem inteligenckości” podpowiada, że 23 października stosunek głosów zebranych przez obu rywali będzie klonem tego z 9 października.
Zabawiłem się w przeliczenie tamtych wyników, uznając za 100 proc. sumę głosów oddanych tylko na Tuska (5 429 666) i na Kaczyńskiego (4 947 927). W takim rozrachunku kandydat PO wygrał procentowo 52,32 do 47,68, czyli o 4,64 pkt proc. Myśląc o drugiej turze, trzeba jednak uwzględnić 4 569 096 wyborców, których faworyci odpadli, oraz ciemną liczbę tych, którzy dotychczas się nie wypowiedzieli, a pojutrze jednak zagłosują.
Doświadczenia bezpośrednich wyborów prezydenckich w Polsce są niejednoznaczne. W roku 1990 najpierw zagłosowało 16 702 000 osób (czyli 60,63 proc. uprawnionych), ale w dogrywce zaledwie 14 650 037 (53,40 proc.). Znajdowałem się wśród owych 2 051 963 wyborców, którzy drugą rundę sobie odpuścili i mogę to uzasadnić — my, elektorat przegranego Tadeusza Mazowieckiego, byliśmy tak straszliwie przybici zbiorową głupotą prawie czterech milionów Polaków głosujących na Stana Tymińskiego, że opadły nam ręce. Było oczywiste, że Lech Wałęsa miażdżąco wygra i bez naszego wsparcia — i tak się stało.
Zupełnie inaczej przebiegały wybory w roku 1995. Pierwsza tura zgromadziła 18 203 218 wyborców (64,70 proc.), ale druga dużo, dużo więcej — aż 19 146 496 (68,23 proc.). Do urn poszły nie tylko elektoraty jedenastu odrzuconych kandydatów, ale blisko milion ludzi dodatkowo! Rozgrywka między RP a PRL — spersonifikowana przez Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego — spowodowała nadzwyczajną mobilizację społeczną. W pierwszej turze Kwaśniewski wygrał procentowo 35,11 do 33,11. W dogrywce każdy z kandydatów zebrał o ponad 3 mln głosów więcej, ale przepływy elektoratu do Kwaśniewskiego okazały się bardziej obfite. Zwyciężył 51,72 do 48,28.
O roku 2000 nie wspominamy, jako że reelekcja Aleksandra Kwaśniewskiego nastąpiła w jednej turze, zatem nie ma materiału porównawczego. W każdym razie dzisiaj strategiczne pytanie brzmi: tropem których wyborów pójdzie polskie społeczeństwo w najbliższą niedzielę? Jeśli podobnie jak w roku 1995 poczujemy się zmobilizowani rozgrywką między III RP a hipotetyczną IV RP — to zwycięstwo Donalda Tuska jest pewne i zdecydowane. Wielką niewiadomą byłaby natomiast powtórka roku 1990, czyli skokowe zmniejszenie się frekwencji. Niby sondaże na to nie wskazują, ale...
Ja w każdym razie głosuję. I to nie dlatego, że po raz 17. przewodniczę komisji obwodowej i wrzucić kartkę do urny we własnym lokalu zwyczajnie mi wypada. Tak się złożyło, iż przez piętnaście lat III Rzeczypospolitej nie miałem jeszcze „swojego” prezydenta — czyli takiego, któremu postawiłem krzyżyk na karcie. Ot, po prostu obywatelski niefart. A w niedzielę zamierzam wreszcie trafić!