Kobieta wulkan

Robert Rybarczyk
opublikowano: 2024-12-24 17:00
zaktualizowano: 2024-12-24 13:00

Jeszcze osiem lat temu nie znała gór. W żadnych nie była. Teraz wspina się na sześciotysięczniki. Jako pierwsza Polka chce zdobyć Koronę Wulkanów Ziemi. Joanna Kowalczuk, dyrektor marketingu firmy Ziaja, gdy słyszy Mount Everest, odpowiada: – Nie mówię nie…

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Zaczynamy od cytatu z książki „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci” Anny Kamińskiej: „Wanda Rutkiewicz więcej czasu niż w domu spędza w namiocie. (…) Żyje pasją. (…) Kolekcjonuje szczyty, realizując kolejne programy, choćby „3x8000”, czyli plan wejścia w danym roku na trzy ośmiotysięczniki (…) Żyje tak jak chce, w górach, od wyprawy do wyprawy”.

– Czy żyję od wyprawy do wyprawy? Oczywiście, że tak. Snuję swoje górskie marzenia i plany. Tyle jest przepięknych miejsc na świecie. Wulkany Ekwadoru, Alpamayo i cała Kordyliera Biała. Pakistan i 108 szczytów, które znajdują się powyżej 7000 metrów, aż 4555 powyżej 6000. I większość niezdobyta. Jest co robić. Szczyt Himlung w Himalajach, na pograniczu Nepalu i Tybetu. Nie tak komercyjny, bo skoro tylko trochę powyżej siedmiu tysięcy, to większość wspinaczy decyduje się na zdobycie jakiegoś ośmiotysięcznika – wylicza Joanna Kowalczuk, dyrektor marketingu firmy Ziaja.

Ma szacunek i podziw dla kobiet w górach. Dlatego że – jak mówi – sama doświadczyła ostracyzmu. Mówiono jej: „Zostawiasz rodzinę? Powinnaś zająć się domem. To nie przystoi kobiecie. Na pewno jesteś słabsza od mężczyzn”. Nie mogła zrozumieć, że część z tych sformułowań padała z ust jej koleżanek i znajomych.

– A przecież Wanda Rutkiewicz, Halina Krüger-Syrokomska, Anna Czerwińska czy Kinga Baranowska to przepiękne, górskie życiorysy. Silne charaktery i żadna słabsza płeć. W przedziwny sposób potrafimy same siebie nie doceniać, ulegać stereotypom, poddawać siebie. Na szczęście nie zawsze. I choć nie mnie mierzyć się ze wspomnianymi nazwiskami, dokładam swoją małą cegiełkę wiary w nasze kobiece możliwości. A możemy więcej, dalej i mocniej – deklaruje Joanna Kowalczuk.

I ten zarzut, że zostawia rodzinę, chybiony. Albowiem jej dzieci są dorosłe i już samodzielne. I w co trudniej uwierzyć, przeglądając jej fotorelacje z wypraw i wspinania się po lodowcach na czekanach i rakach, ma już wnuki. Dlatego, jak mówi: Teraz jest mój czas, czas dla mnie. I chce go spędzać na swoich zasadach.

Męski żel o zapachu cytrynowej werbeny

Skoro od 30 lat jest w Ziai, nie może się obyć bez poznania jej preferencji kosmetycznych. Jako dyrektor marketingu i członek zespołu wdrożeniowego ma realny wpływ na to, co produkują. Testuje też produkty konkurencji.

Szampon, odżywka roślinna baobab, potem balsam – lubi kosmetyki o konsystencji musu, bo szybko się wchłaniają. I zapach mango. Antyperspirant ananasowy. Do pielęgnacji twarzy na dzień krem z witaminami C i B3 lub z serii anno d’oro, bo daje komfortowy lekko pudrowy film na skórze. Na noc bardzo tłuste kremy oliwkowy lub kozie mleko.

A jej ulubiony kosmetyk?

– Lubię męski żel z serii yego o zapachu cytrynowej werbeny. Pobudzający i świeży. Szczególnie po treningu – przyznaje Joanna Kowalczuk.

I kolejne zdziwienie:

– Nie używam produktów do demakijażu, bo się nie maluję. Rzadko stosuję peelingi czy maseczki. Mam delikatną skórę, która potrafi być nadreaktywna, więc staram się o minimalizm kosmetyczny. To może w opozycji do oferty firm kosmetycznych, w tym naszej. Ale każdy z nas jest inny. Każda skóra ma inne wymagania, inne upodobania. Obojętnie czy mam spotkanie biznesowe, idę do teatru czy na spacer, stosuję te same, sprawdzone preparaty, bo sama czuję się wtedy dobrze – mówi menedżerka.

W góry zabiera krem z filtrem, pastę do zębów, tłusty krem lub maść oliwkową na noc. Rzadko ma możliwość umycia się, bo im wyżej, tym dostęp do wody jest trudniejszy, a przy minusowych temperaturach rozpuszczenie śniegu na przygotowanie posiłków zajmuje sporo czasu, więc zostają wilgotne chusteczki. Choć one też potrafią zamarznąć.

– Luksusem okazują się gorące, termalne źródła na Atakamie, na wysokości 4500 m n.p.m. Można było zmyć z siebie kurz i pył bez używania mydła czy innych detergentów, bo to tereny parku narodowego. Na szczęście wysokość i minusowe temperatury nie sprzyjają poceniu się i rozwojowi bakterii, więc mniej doskwiera brak możliwości umycia się. To bardziej siedzi w głowie, że nagle nie możemy odkręcić kranu czy wejść pod prysznic. Ale przy wysiłku, jaki się tam podejmuje, zmęczeniu myśli się o innych rzeczach. Dopiero kończąc wyprawę, schodząc do obozu bazowego, w cieplejsze rejony, świadomość i odczuwalność brudu, znoju i potu staje się nie do zniesienia – relacjonuje Joanna Kowalczuk.

Kazbek moja miłość

Jeszcze osiem lat temu takie niedogodności były poza nią. Pochodzi z Gdańska i w wywiadach przyznaje, że jej rodzice nie czuli potrzeby bycia w górach.

– Całą sobą szukałam czegoś mojego. To przyszło w 2016 r., gdy zobaczyłam Kazbek. Dla mnie to naprawdę był przełom. Widok tej góry, ośnieżonego szczytu. Mówi się – zew przygody. I ja go tam poczułam. Wiedziałam, że muszę się z tym zmierzyć. Że chcę tego – wspomina.

I od tego czasu nie bierze jeńców, bo zaczęła od wysokiego C, od Kilimandżaro – 5895 m n.p.m. Pięć dni pod górę, dwa dni w dół. I jeszcze raz przypomnijmy: nigdy wcześniej nie była w żadnych górach.

– Kilimandżaro jako pierwsza góra. Dla wielu brzmi niedorzecznie. Dlaczego nie zaczęłam od Bieszczad czy Beskidów? Nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć. Taką podjęłam decyzję. A ja podejmuję decyzje szybko i nieodwołalnie. I zakochałam się. Zauroczyłam wszystkim, co kryje się pod hasłem wyprawa wysokogórska – przygotowaniami, ciężkim plecakiem, namiotem, niewygodą, zmęczeniem, resetem od wszystkiego. Codziennym pokonywaniem kolejnych etapów, zbliżaniem się do góry, która pierwszego dnia wydaje się nieosiągalna, a przed atakiem szczytowym – na wyciągnięcie ręki. Choć to bywa złudne, bo przecież atak szczytowy jest zazwyczaj najtrudniejszym momentem wyprawy. Zmierzeniem się z wycieńczeniem, przeraźliwym zimnem i wiatrem, niedostateczną ilością tlenu, a w końcu z psychiką, która działa instynktownie i podpowiada – co tu robisz? Nie dasz rady, zawróć – mówi Joanna Kowalczuk.

Na Pik Lenina w Kirgistanie z 14-osobowej wyprawy na szczyt dotarła tylko ona z przewodnikiem i dwoma innymi wspinaczami. Był mróz, silny wiatr. Nie czuła nosa, traciła czucie w palcach rąk. Miała wrażenie, że zamarzają jej gałki oczne. Pyta siebie: – Dlaczego nie zawróciłam jak inni? Dlaczego zrobiłam kolejny krok i kolejny, zmierzając do szczytu?

– Niektórzy powiedzieli, że to była głupota, brawura. Być może. Choć uważam, że mam dużo pokory w sobie. Czułam, że to nie jest jeszcze moja granica, że dam radę. I dałam. Jedynie na szczycie szczęście tłumiła świadomość czekającej mnie drogi powrotnej. Często pada pytanie o to, co czuję na szczycie. Zawsze podkreślam, że sama droga, zdobywanie jest dla mnie ważniejsze i piękniejsze. A o pokorze świadczy to, że sukces chcę świętować po bezpiecznym zejściu do obozu – mówi menedżerka.

Godzina 4 minut 50, kiedy pobudka zagrała

To nie może być kaprys, chwilowe zauroczenie. To musi być jakiś wewnętrzny przymus, skoro cztery razy w tygodniu wstaje o 4.50 na trening w siłowni. Skoro od listopada do marca morsuje raz w tygodniu. Skoro dokłada do tego jazdę na rowerze i pilates. I tak od ośmiu lat. A latem jeszcze nurkowanie.

– Czy górska pasja jest dla każdego? Nie, i całe szczęście, bo byśmy wszyscy się tam nie zmieścili. Każdy może odkryć przestrzeń dla siebie. Dla jednego może być to offroad, maratony, gotowanie, choć to akurat dla mnie czarna magia. W każdej z tych dziedzin musimy czuć, że się spełniamy, że jesteśmy szczęśliwi, osiągając kolejny cel. Wrzucam na instagramowy profil filmy z treningów i ludzie z niedowierzaniem patrzą na niektóre ćwiczenia. Słyszę, że nie byliby w stanie ich wykonać, bo kontuzje kostki, kolana, bóle kręgosłupa. Wtedy doceniam swoje ciało, to, jak je przygotowuję na wysiłek, i doceniam swojego trenera, który profesjonalnie prowadzi mnie już tyle lat. Bez kontuzji. I najważniejsze – dla mnie trening, sport to nie wyrzeczenie. Nie wyłączam budzika z myślą – po co mi to, może jeszcze pospać. Ja się nad tym nie zastanawiam. Wiem, jak dobrze będę się czuła po. Przebudzona, pobudzona, z otwartą głową pracuje mi się o wiele lepiej – mówi menedżerka.

Przyznaje, że doświadczenie z wysokimi górami pozwoliło jej lepiej poznać siebie. Okazało się, że w naturalny sposób adaptuje się do wysokości. Nie ma problemów z wysiłkiem, ale i funkcjonowaniem na wysokościach. Dobrze śpi na wysokościach, organizm potrafi się regenerować na tyle, na ile umożliwia to rozrzedzone powietrze, ma apetyt. To była dla niej nowość.

– Nie miałam też problemu z ekspozycją w wysokich górach. Pionowe ściany, szczeliny i przechodzenie przez nie mostami śnieżnymi, których wytrzymałości nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Jeśli coś przyprawia mnie o drżenie, to mowa o trawersach, szczególnie ośnieżonych stoków. Kilka lat temu, kiedy podczas powrotu z Mont Blanc drogą 3M schodziliśmy z partnerem z Mont Maudit trawersem, przy kolejnym kroku ława śnieżna wyjechała nam spod nóg i runęliśmy w dół. Trzysta metrów zjeżdżaliśmy z lawiną [Pałac Kultury w Warszawie ma 237 m z anteną – red.], a potem spadliśmy z 15-metrowej ściany – mówi Joanna Kowalczuk.

Tak to relacjonowała dla kobieta.wp: – Byłam pod lawiną. To są ułamki sekund. Robimy wszystko, żeby się zatrzymać. Ale tego zatrzymać się już nie da. Spadałam. Gdy nas przykryło, była kompletna cisza, czarno, ciemno i nie możesz się ruszyć. To jest moment paniki. Krzyczałam. Ale uświadomiłam sobie i powtarzałam – nie marnuj tlenu, nie marnuj tlenu. Zaczęłam słyszeć głosy. Okazało się, że są to omamy. A potem zasnęłam. Jak mnie wkopano, byłam bez oznak życia. Obudziłam się dopiero w szpitalu. Przeszłam przez to i mówiłam sobie, że trzeba dalej próbować. Po miesiącu pojechałam na wspinanie w Tatry.

– Tamto wydarzenie nie wyhamowało mojej pasji. Nie nakarmiło lękiem przed górami. Co więcej, góry zimą kocham najmocniej – mówi menedżerka.

Czy marzenia powinny mieć cenę

Od Kilimandżaro dużo się zmieniło. Nauczyła się chodzenia w rakach, z liną, w asekuracji. Była na kursach wspinaczkowych letnich i zimowych. Chodzi na ściankę wspinaczkową. Najwięcej jednak dały jej wyjazdy w Tatry i wspinanie z przewodnikiem. Tatry są techniczne, wymagające, długie podejścia pod ścianę z plecakiem pełnym szpeju.

Zdobyła już najwyższe wulkany na sześciu kontynentach: Afryka – Kilimandżaro 5895 m n.p.m., Europa – Elbrus w Rosji 5642 m n.p.m., Ameryka Północna – Pico de Orizaba w Meksyku 5636 m n.p.m., Azja – Demavend w Iranie 5671 m n.p.m., Australia i Oceania – Mount Giluwe w Papui-Nowej Gwinei 4367 m n.p.m., Ameryka Południowa – Ojos del Salado w Chile 6893 m n.p.m. – najwyższy wulkan świata.

„Antarktyda ostatnia perła w Wulkanicznej Koronie Ziemi” – pisze na zrzutka.pl. Dotąd finansowała swoje wyprawy sama, ale Antarktyda to już koszt 72 tys. dol. Stąd zbiórka na: „Chcę być pierwszą Polką, która zdobędzie Wulkaniczną Koronę Ziemi. Zdobyłam już najwyższe wulkany na sześciu kontynentach”.

– Antarktyda jest problematyczna finansowo ze względu na swoje położenie, dostępność i to, że obsługę ekspedycyjną ma na wyłączność jedna agencja. Na 72 tys. dolarów składa się przelot z Chile na Antarktydę do głównej bazy. Kolejny koszt to awionetki transportujące wspinaczy albo do bazy pod Mount Vinson (szczyt w Koronie Ziemi), albo Mount Sidley (wulkan w Koronie Wulkanów). Do tego dochodzi koszt ekwipunku (sanie, liny, gaz, namioty) i przewodnictwo. Sezon na zdobywanie szczytów to dwa miesiące – grudzień i styczeń. Agencja w tym czasie proponuje jeden, góra dwa terminy wypraw. Miejsc na wyprawę mimo wysokiego kosztu nie jest zbyt wiele – mówi menedżerka.

Na saniach będzie ciągnąć 30 kg ekwipunku i 10 kg w plecaku. Po drodze w każdym obozie zostawia się depozyt, zjada część posiłków, zużywa gaz, więc z każdym dniem ciężar jest mniejszy.

– Czy warto zapłacić tyle za marzenia? A czy marzenia powinny mieć cenę? Wiem, że chciałabym skończyć ten projekt – mówi menedżerka.

Co dalej?

– Chciałabym zdobyć ośmiotysięcznik. Przede wszystkim dlatego, żeby sprawdzić, jak mój organizm poradzi sobie z tą wysokością. Poza tym to kolejna poprzeczka do pokonania samej siebie. A ja lubię stawiać sobie wyzwania. Kiedyś marzyło mi się Czo Oju, 8188 m, w głównej grani Himalajów. Ale nie upieram się, że musi to być Turkusowa Bogini. Może Manaslu? Wiadomo, Everest to dach świata i moi znajomi twierdzą, że prędzej czy później na niego wejdę. Nie mówię nie… – kończy Joanna Kowalczuk.