Poza tym poważnie się obawiam, że padniemy ofiarami własnego sukcesu. Niemiecki program wspomagania producentów samochodów się już zakończył. Inne środki pomocowe nie będą już tak bardzo Polsce pomagały. Ożywienie gospodarcze jednak z całą pewnością się w Europie i w USA pojawi. U nas zresztą również. Jednak w przyszłym roku okaże się, że inne kraje regionu (Czechy, Słowacja, Węgry) będą się rozwijały z dużo większą szybkością niż Polska. Działać będzie efekt niskiej bazy i dużo większa zależność tych krajów od eksportu (będzie rósł). Trzeba się przygotować na to, że media będą mówiły o polskiej stagnacji.
Po drugie zastrzegam, że nie mam zamiaru wchodzić na pole zarezerwowane dla naszych makroekonomistów. Oni się na tym znają lepiej, ale czasem i oni powinni wyjść poza szablon. Tak jest na przykład z bezrobociem w USA. Pisałem o tym w felietonie „Koniec pierwszego etapu kryzysu". Odezwały się głosy mówiące o tym, że nie jest prawdziwa teza mówiąca o różnicach w pomiarze bezrobocia w USA i Europie. Otóż jest i pisał już o tym klika lat temu Jeremy Rifkin w swoim „Europejskim marzeniu". Niedawno wypowiedział się też na ten temat Dennis Lockhart, szef Fed w Atlancie. Twierdzi on, że jeśli uwzględni się ludzi, którzy przestali szukać pracy, ale dlatego, że się nie mogą jej znaleźć od dawna oraz tych, którzy przyjmują pracę w wymiarze ich zdecydowanie niesatysfakcjonujący, to stopa bezrobocia w USA wynosiłaby 16 proc.
Mając w pamięci te dwa zastrzeżenia spójrzmy teraz na raport, w którym GUS informuje o wzroście polskiego PKB (w drugim kwartale wzrósł o 1,1 procent). Przypomnijmy przy okazji w skrócie (już o tym pisałem) dlaczego nasza gospodarka jest taka odporna. Nie dlatego, że obniżone zostały podatki. Większość z wynikających z tego oszczędności nich wylądowała w kieszeni ludzi, którzy wcale nie musieli ich wydać. Jest kilka powodów tego sukcesu: dobrze zarządzany sektor bankowy (niektórzy mówią „zacofany", ale ja wolę wyjaśnienie pozytywne), w którym nie było „trujących aktywów", zdecydowanie mniejszy niż w innych krajach regionu udział eksportu w PKB, duży rynek wewnętrzny (liczba ludności), dopłaty unijne, własna waluta (dzięki osłabieniu złotego nie załamał się eksport), pomoc rządowa w sąsiednich krajach (przede wszystkim w Niemczech), która na przykład zwiększała popyt na samochody w Polsce. Mamy po prostu trochę szczęścia, a to się bardzo liczy.
Ekonomiści i dziennikarze bardzo delikatnie obeszli się z danymi, ale jeśli spojrzy się głębiej w raport GUS to widać pewne niepokojące sygnały. Przede wszystkim spadł popyt wewnętrzny (2 proc.) i po raz pierwszy od drugiego kwartału 2003 spadły inwestycje (2,9 proc.). Mniejsze inwestycje będą negatywnie procentowały w przyszłości. Popyt wewnętrzny jest bardzo w Polsce ważny, bo to ponad 60 procent PKB. Można zapytać: co w takim razie dało tak dobry wynik? Po części mniejszy ujemny wkład zmiany zapasów, ale naprawdę pozytywny wpływ miał eksport netto, czyli bilans handlu zagranicznego (3,1 pkt. proc.). Gdyby nie ten czynnik to PKB wylądowałby na minusie. Skąd takie dane? Po prostu załamał się import konsumpcyjny, i co gorsze, inwestycyjny (import spadł w stosunku do zeszłego roku o 20,3 procent, a eksport o 14,3 proc.).
I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, czyli do krytyki samego wskaźnika (PKB). Można przeprowadzić ćwiczenie umysłowe, co by się stało gdyby eksport spadł o 25 procent, a import o 60 procent? No cóż, bilans byłby jeszcze lepszy i PKB wyglądałby jeszcze lepiej. A przecież byłaby to mała tragedia zarówno dla zatrudnionych w firmach związanych z handlem zagranicznym jak i dla budżetu (mniejsze podatki). PKB wzrośnie też, jeśli wzrosną zapasy. Teraz się zmniejszają, co PKB obniża. Pozostaje jednak pytanie: dlaczego zapasy wzrosną? Czy dlatego, że firmy uwierzą w ożywienie, a dynamika sprzedaży (opróżniania magazynów) się nie zmniejszy, czy też dlatego, że popyt uzasadni wzrost zapasów? Na to raport o PKB nam nie odpowie.
Oczywiście PKB ma mnóstwo innych, ogólnie znanych wad. Na przykład zanieczyszczenie środowiska zwiększy PKB, bo przecież trzeba będzie je usunąć i za to zapłacić. Jest wiele takich przykładów. Dlatego też od dziesiątków lat ekonomiści szukają wskaźnika, który zdecydowanie lepiej opisywałby to, co dzieje się w danym państwie. W państwie, niekoniecznie tylko w gospodarce, bo przecież PKB nic nie mówi o zadowoleniu społeczeństwa. Może być na przykład bardzo różnie dzielony. Takimi wskaźnikami są Wskaźnik Rozwoju Społecznego (Human Development Index) stosowany przez ONZ, czy Wskaźnik Rzeczywistego Rozwoju (Genuine Progress Indicator). Zdecydowanie lepiej opisują one sytuację, ale są trudniejsze do wyliczenia i mają jeszcze jedną wadę: bardzo nie podobają się wyznawcom neoliberalnej wersji ekonomii.
Ostatnio media obiegła informacja o interesującej wypowiedzi prezydenta Francji. Nicolas Sarkozy chce zaproponować światu nowy system pomiaru postępu gospodarczego i społecznego, który lepiej niż PKB odzwierciedla jakość życia ludzi. Prezydent opiera się na wynikach prac powołanej przez prezydenta Francji w lutym 2008 roku komisji Josepha Stiglitza, której zadaniem było właśnie ocena wskaźnika, jakim jest PKB i ewentualnie propozycje jego zastąpienia. Członkami komisji było pięciu noblistów (oprócz samego Stiglitza byli to: Amartya Sen, Kenneth Arrow, Daniel Kahneman i James Heckman). Nawet jeśli ma się inne niż oni zdanie to trzeba się poważnie zastanowić zanim się zdezawuuje wyniki jej prac.
W Polsce jednak, w tym raju neoklasycznej ekonomii, o krytykę było bardzo łatwo. Najmocniej uderzył profesor Leszek Balcerowicz stwierdzając, że takiego wskaźnika "po prostu nie ma" (cytat za PAP). Prawdę mówiąc takie stwierdzenie mnie zszokowało. Wiemy przecież, że postępu zatrzymać się nie da, że informatyzacja i komputeryzacja dają coraz potężniejsze narzędzia, które mogą być wykorzystane przez statystyków. Tymczasem ważna dla polskiej ekonomii postać mówi, że innego wskaźnika nie ma... Wiemy też, że założenie, iż PKB jest „silnie związany z pozytywnymi zjawiskami, przede wszystkim z redukcją biedy" (też podobno twierdzenie profesora Balcerowicza) nie do końca jest prawdą, bo to nie wzrost PKB redukuje biedę, a sposób jego podziału.
Rozbawiła mnie jednak kolejna fraza (znowu Leszek Balcerowicza za PAP): "Myślę, że deklaracja prezydenta Sarkozyego jest ruchem politycznym pod publikę. Ma odwrócić uwagę od realnych problemów, od tego, że wzrost gospodarczy mierzony PKB jest we Francji niski". Obawiam się, że to klasyczny dla naukowców problem: oderwanie od realnego życia. Naukowcy (mam nadzieję, że nie wszyscy) zdają się myśleć, że społeczeństwo bardzo się przejmuje wzrostem PKB. Nic bardziej błędnego. Nawet w krajach naszej cywilizacji 90+ procent społeczeństwa nie wie nawet, co to jest PKB. Ludzie patrzą na to, czy łatwo jest znaleźć pracę, ile za nią dostają i ile i czego mogą kupić. Jakieś statystyczne dane i teoretyczne porównania nikogo oprócz specjalistów nie interesują. Jeśli więc prezydent Francji chciał być populistą to wybrał bardzo wąską publikę, co może dziwić, bo głosami ekonomistów i analityków nie wygrywa się wyborów.
Jak widać w Polsce jeszcze długo pomysł innego niż PKB pomiaru postępu gospodarczego i społecznego się nie przebije. Środowiska sceptyczne wobec takich propozycji są po prostu zbyt potężne. Ale nic nie trwa wiecznie - za parę lat, po kolejnym, niszczącym kryzysie, zmieni się cały system finansów globalnych, a za nim podąży nauka, która z pewnością zdefiniuje nowy miernik tak, żeby odczucia ludzi pokrywały się z jego zmianami.
Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/
