Weźmy byka za rogi i przejdźmy do rzeczy. Kilka miesięcy temu przeczytałem bestseller „Diabeł ubiera się u Prady" Lauren Weinberger. Mam niestety zasadę, że czytam książki do końca nawet, jeśli mi się nie podobają. Ta doprowadzała mnie do furii. I to nawet nie dlatego, że jeśli wycisnęło się wodę to zostawało kilkanaście stron treści. Problemem dla mnie było to, że bez przerwy wymieniane były marki wszelkiego rodzaju ubiorów. Może tak trzeba było pisać w tej książce, która poświęcona jest przecież światowi mody, ale ja jednak miałem wrażenie, że czytam coś, co jest jedną wielką reklamą przerywaną niezbyt istotną treścią. Ok, powiedziałem sobie, zdarzają się widać i takie dziwne przypadki i wyzłościłem się jedynie na łonie rodziny.
Jednak w tym tygodniu przeczytałem kolejną „lekką, kobiecą" książkę. To „Faceci, których nie poślubiłam" J. Kaplan, L. Schnurnberger. Załamałem się. Jeśli w pierwszej reklamowano w zasadzie produkty świata mody to w tej bohaterka nie może kupić papieru toaletowego, czy pasty do zębów, żeby nie podać marki tego produktu. Dla tych, którzy tego nie czytali: nie przesadzam, rzeczywiście tak jest. Czy wyobrażacie sobie polskiego pisarza/pisarkę, która informowałaby widzów, jaki papier toaletowy kupuje??? Ja sobie nie wyobrażam, ale może mam za małą wyobraźnię... Na prawie 400 stronach tego „dzieła" wymienionych jest chyba około 1000 marek! Tego naprawdę nie daje się czytać. Nie daje się, ale w Merlin.pl, z którego usług niezwykle często korzystam, ta pozycja ma pięć gwiazdek...
Tego typu książki są dla mnie jedną wielką zagadką. Czytałem „No logo" Naomi Klein (wcześniej niż zostało wydane w Polsce) i zgadzam się z nią, że marki zdobywają świat, zagarniają przestrzeń publiczną i stają się ważniejsze od samego produktu, ale dlaczego włażą z butami do książek? Nie mogę się z tym pogodzić i nie bardzo rozumiem, co z tego ma zarówno czytelnik takiej twórczości jak i sam autor. Gdyby w tekście przewijało się jedynie kilka firm to potrafiłbym to zrozumieć - klasyczny „product placement", za który autorowi się płaci. Ale jeśli tych marek są setki? Czyżby płaciło za to jakieś stowarzyszenie (jawne lub tajne)? Możecie mi Państwo to zjawisko wytłumaczyć?
I co z drugą stroną, z czytelnikiem? Rozumiem, że taki sposób pisanie odwołuje się do kobiet, czyli, że panie (w USA, czy wszędzie w naszej konsumpcyjnej cywilizacji?) bardzo lubią przeczytać co parę zdań nazwę znanej marki. Bardzo byłbym wdzięczny, gdyby jakaś Czytelniczka wytłumaczyła mi, na czym ten fenomen polega. Czy rzeczywiście marka papieru toaletowego ma tak wielkie znaczenie dla treści? Pewnie ma, bo inaczej takie książki nie byłyby pisane. Ja jednak jestem konserwatywnym czytelnikiem i nie trawię takich bloków reklamowych. Następnym razem nie zdobędę się chyba na zakup lekkiej, „kobiecej" książki. Po co mam się denerwować?