Byliśmy tuż przed Bożym Narodzeniem w Londynie. Zupełnie inna atmosfera niż niegdyś, nawet Harrods do obleganego na pewno nie należał. Zajrzeliśmy do naszej ulubionej hinduskiej restauracji na Kensingtonie. Zmienili się właściciele, curry też jakoś zeszło tam na psy. Wszędzie czuć kryzys. Przykro.
Mając raczej negatywne doświadczenia z hinduską kuchnią w Polsce, od razu nastawiliśmy uszu, słysząc że ponoć w India Curry jest dobrze. Zajrzeliśmy. Obserwowaliśmy, jak za szybą (zupełnie jak w akwarium) azjatyccy kucharze uwijali się, przyrządzając przysmaki. Zamówiliśmy danie szefa kuchni — kurczaka Murgh Lawabdar (32 zł). Za ryż basmati trzeba osobno płacić (9 zł). Smakowo curry było chyba jedne z najlepszych w Warszawie. Karta win ubożuchna, zdominowana przez zaciekłych wrogów kuchni azjatyckiej. Zdesperowani (i smutni) zamówiliśmy hinduskie piwo (0,33 ml — 15 zł). Było im nieźle. Chociaż początkowo mieliśmy kłopoty z oceną ich podniebiennych zażyłości. Dlaczego? Kurczak w stosunku do sosu był w zdecydowanej mniejszości. Zastanawialiśmy się, że może te importowane z Indii są niedużych rozmiarów. Snuliśmy przypuszczenia, że może dlatego drogo, bo biedactwa zmuszano, by podróżowały do Polski w business class. W konkluzji doszliśmy jednak do wniosku, że na pewno ponownie tu wpadniemy. Ale tym razem już z lupą.
Restauracja India Curry
ul. Żurawia 22
Warszawa
