Trwające od pewnego czasu ruchy tektoniczne w globalnej polityce zaczynają przebudowywać kształt mapy wpływów i znaczenia na świecie. Zanosiło się na to przynajmniej od dekady — od czasu, kiedy Rosja zaanektowała Krym i wywołała wojnę domową w Ukrainie, Waszyngton zaczął przesuwać wzrok z Europy na obszar Pacyfiku, a Donald Trump zaszachował państwa NATO niewywiązaniem się z sojuszniczych zobowiązań. A może wcześniej? Już w 2002 r. w prywatnej rozmowie Władimir Putin opowiadał mi o planach odbudowy Wielkiej Rosji. Stąd wiem, że on na Dnieprze, na obecnej linii frontu się nie zatrzyma.
Wtedy jeszcze nie przewidywaliśmy, że Chiny tak szybko przestawią się z produkcji lichej jakości gadżetów, konkurencyjnych dzięki taniej sile roboczej, na najbardziej zaawansowane technologie przyszłości — informatyczne, w sektorze zielonej energii czy kosmiczne. Że z sukcesem wkroczą w świat mediów społecznościowych i będą rozwijać sztuczną inteligencję. Dzisiaj nie ma wątpliwości, że nowy ład międzynarodowy będzie się wykuwał w rywalizacji amerykańsko-chińskiej. Będzie w nim jakieś miejsce na Europę, tak samo jak na Indie, Brazylię, może Turcję, Indonezję. Czy także Rosję? To zależy od niej samej, ale także od nas, świata zachodniego — od tego, czy wykażemy się na tyle trwałą jednością, by nie pozwolić jej na nabranie sił przed kolejnymi aktami wrogości wobec świata ułożonego w efekcie transformacji przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku.
Wstrząsy sejsmiczne związane z tymi procesami — z natury rzeczy dalekosiężne i długotrwałe — z pewnością będą odczuwalne w 2025 r. Również przez położoną blisko centrum ważnych wydarzeń Polskę.
W ten rok wkroczymy w nastroju niepewności. 20 dni po sylwestrze do Gabinetu Owalnego wprowadzi się Donald Trump i dopiero wtedy zaczniemy się przekonywać, co naprawdę kryje się za jego prezydenturą. Z ostrożności przyjmijmy, że nie obejdzie się bez kłopotów. Że wojny celne zakłócą światowy handel. Że transakcyjna polityka, także w stosunku do partnerów, będzie kwitła w najlepsze. Że nowa polityka amerykańska wobec Bliskiego Wschodu wcale nie będzie wygaszać konfliktów. Że realizacja kampanijnej zapowiedzi o zakończeniu w 24 godziny wojny na terytorium Ukrainy będzie polegała na wymuszonym pokoju lub zamrożeniu wojny pod presją zakończenia dostaw niezbędnych Kijowowi do skutecznej obrony.
Europa może — i powinna — odpowiedzieć na to wzięciem większej odpowiedzialności na swoje barki. Ma do tego wystarczający potencjał i niezbędne środki. Powinna utrzymać szczelny system sankcji wymierzonych w Rosję do czasu zwrotu zajętych przez nią obszarów (także tych w 2014 r.), zwłaszcza na dostęp do zachodnich technologii i kapitału. Tu zapewne można liczyć na współpracę ze strony Trumpa. Powinna szybko prowadzić negocjacje w sprawie członkostwa Ukrainy w UE, oczywiście na specjalnych warunkach, z niezbędnymi okresami przejściowymi. Powinna uwspólnotowić politykę zagraniczną i stworzyć własne zdolności obronne. Nie jako jednolitą armię, lecz wyznaczone skompletowane i wyposażone jednostki z państw członkowskich, z procedurami interoperacyjności opracowanymi na bazie NATO i dobrze przećwiczonymi. Przy okazji wzmocniłaby sojusz.
Problem jednak w tym, że do połowy roku praktycznie bez w pełni funkcjonalnego rządu będą Francja i Niemcy. W pierwszym kraju nie można wcześniej przeprowadzić wyborów parlamentarnych, a w drugim — choć elekcja w lutym zapewne wyłoni sprawną koalicję — będą się toczyć negocjacje na temat jej programu.
W Polsce natomiast Donald Tusk będzie zajęty wspieraniem Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich. Dla obozu demokratycznego to kluczowa kwestia. Przegrana (choć na nią się nie zanosi) oznaczałaby brak możliwości spełnienia obietnic z 2023 r., prawdopodobne wcześniejsze wybory i realne ryzyko utraty władzy w roku 2027 na rzecz groźnej koalicji populistyczno-narodowej — PiS z Konfederacją. Na to Polska nie może sobie pozwolić. W tej kampanii niczego nie wolno zaniedbać.
Zarówno Europa, jak też Polska pozbierają się więc dopiero w połowie roku. Wtedy reformy — i na scenie europejskiej, i na krajowej — powinny ruszyć z miejsca. W tej kwestii nie jestem jednak optymistą. UE brakuje odważnego przywództwa, państwa są niezdolne do przedłożenia interesu wspólnoty nad własny, partykularny, a elity polityczne muszą odpierać narastającą presję ze strony populizmu.
Polska natomiast, choć do następnych wyborów parlamentarnych otworzy się przed nią dwuletnie okno możliwości poważnej naprawy Rzeczypospolitej, może ugrzęznąć w biurokratycznej mitrędze, koalicyjnych i resortowych swarach oraz prymacie myślenia krótkoterminowego nad strategicznym. Żeby temu zapobiec, należałoby zreformować tzw. centrum, odtworzyć apolityczny korpus Służby Cywilnej, odseparować spółki z udziałem skarbu państwa od władztwa polityków, wprowadzając mechanizmy wymuszające zatrudnianie w nich kompetentnych menedżerów. Trzeba stworzyć nowy, specjalny status mediów publicznych, uniemożliwiający przejęcie ich przez kolejne ekipy partyjne, na przykład dzięki ich uspołecznieniu. Konieczna będzie poprawa usług publicznych, począwszy od zreformowania systemu opieki zdrowotnej. Na to wszystko nakłada się potrzeba zrównoważenia finansów publicznych.
To, jak widać, wielki program reform. Jako realista zadowolę się konkretnymi rezultatami w wybranych punktach. Niech rządzący faktycznie poprawią bezpieczeństwo państwa, z głową wydając te 4,7 proc. PKB. Niech odbudują niezależność wymiaru sprawiedliwości z jego kluczowymi instytucjami. Przywrócą niezależność NBP. Niech zaczną zasypywać głęboki rów między rodakami wykopany przez Jarosława Kaczyńskiego. Rozpoczną tworzenie systemu edukacji na miarę XXI wieku i ery sztucznej inteligencji. Poprawią sytuację kobiet, włącznie z cywilizowanym podejściem do aborcji i przestaną utrudniać życie osobom w związkach tej samej płci. Jak na drugie sześć miesięcy 2025 r., to i tak bardzo ambitne oczekiwanie.