Przy obecnej liczebności państw UE rotacyjna prezydencja trafia się rzadko, dokładnie co 13,5 roku – poprzednio Polsce przypadła druga połówka 2011 r., obecnie jest to pierwsza 2025 r., a następnej doczekamy zapewne po 2040 r. Jeśli bowiem dojdą jakieś nowe państwa członkowskie, to zostaną wstawione w Radzie UE do kolejki przed trzecim polskim przewodnictwem. Kalendarzowa rzadkość powoduje, że w każdym unijnym państwie partie polityczne muszą mieć fart, żeby ustalona z wieloletnim wyprzedzeniem prezydencja zbiegła się akurat ze sprawowaniem rządów przez daną opcję.
Emocje związane z prezydencją od kilku lat obserwowaliśmy w Polsce. Przygotowania programowe prowadził premier Mateusz Morawiecki do spółki z prezydentem Andrzejem Dudą, ale wybory z 15 października 2023 r. wszystko przewartościowały. Przede wszystkim zmieniły się strategiczne priorytety – według ekipy PiS w obliczu wojny w Ukrainie najważniejsze powinny być relacje unijno-amerykańskie, tymczasem premier Donald Tusk wykonał zwrot ku konsolidacji samej UE i nadał prezydencji hasło przewodnie „Bezpieczeństwo, Europo!”. Notabene ustalając najważniejsze priorytety obie skonfliktowane strony polskich decydentów oczywiście nie wiedziały, kto wygra amerykańskie wybory prezydenckie 5 listopada 2024 r., ale wygląda na to, że realistycznie obie grały na zwycięstwo… Donalda Trumpa.
Andrzej Duda oraz opozycyjne obecnie PiS punktują rząd za niewykorzystanie promocyjnej roli prezydencji. A konkretnie za niezorganizowanie w obecnym półroczu w Polsce jakiegoś dodatkowego szczytu na najwyższym poziomie Rady Europejskiej (RE). Standardowe posiedzenia ministerialne Rady UE w dziesięciu mutacjach branżowych odbywają się w Brukseli, u nas goszczą nieformalne – ale to oczywiście nie to samo, co ściągnięcie choćby na jeden dzień 27 prezydentów/premierów. Taka zbiórka absolutnie nie jest obowiązkowa, ale władze liczących się państw jednak wykorzystują swoje prezydencje do własnego dowartościowania. Na przykład Francja zwiozła RE do Wersalu, Hiszpania do Grenady, udało się to nawet podpadniętemu Viktorowi Orbánowi, który urządził w Budapeszcie nie ekstra szczyt RE – być może by nie przyjechała – lecz sprytnie wykorzystał szerszą ponadunijną formułę tzw. Europejskiej Wspólnoty Politycznej.
Wobec przyspieszenia wydarzeń w wojnie Rosji z Ukrainą w obecnym półroczu odbywają się dodatkowe zbiórki RE. Prezydenci i premierzy najpierw zjechali się 3 lutego do Brukseli, potem 17-18 lutego na raty ściągnął ich do Paryża prezydent Emmanuel Macron, a teraz 6 marca RE znowu spotka się w Brukseli. Ekstra szczyty w stałej siedzibie RE zwołuje przewodniczący António Costa, chociaż podobno współudział programowy ma także premier Donald Tusk. Poświęcone bezpieczeństwu posiedzenia nie odbywają się jednak w Warszawie… Potwierdza to, że jako druga izba legislacyjna Rada UE w unijnej hierarchii jest co najwyżej odpowiednikiem polskiego Senatu. Prawdziwymi decydentami traktatowo są oczywiście RE, czyli kolegialna głowa wspólnoty, oraz Komisja Europejska, czyli unijny rząd. Nieco inną rolę odgrywa Parlament Europejski jako pierwsza izba legislacyjna.
Na dodatek pomiędzy traktatowe organy wszedł bez żadnego trybu prezydent Emmanuel Macron. Wykorzystując rozsypkę rządu Niemiec stara się przejąć stery jako przewodnik unijnego stada w bardzo trudnej sytuacji, w szczególności jako samozwańczy reprezentant UE wobec nieobliczalnego Donalda Trumpa. Wstrzela się w polityczną lukę idealnie i dokonuje tego, co zapisałem w tytule. Pierwsze półrocze 2025 r. zapisze się w dziejach zarówno UE, jak też relacji atlantyckich na pewno jako dramatyczne i być może przełomowe, ale po latach mało kto będzie kojarzył ten okres akurat z polskim przewodnictwem drugiej izby legislacyjnej.