Między zdrojami Waldka

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2003-07-11 00:00

8 Wakacyjny Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach zaczął się 1 lipca 2003 r. Około godziny 15 Andrzej Strzelecki, dyrektor artystyczny tegorocznego WFG, przywitał na konferencji prasowej skromne grono dziennikarzy. Krótka prezentacja sponsorów. Parę słów o programie. Czas na pytania. Jak zwykle — nie ma. A może jednak? Jest jedna odważna!

— Jakie wymierne efekty przyniósł zeszłoroczny festiwal w Międzyzdrojach? Pytam sponsorów... Czy w zeszłym roku poznaliście tutaj artystę, którego potem objęliście mecenatem? — wyrwało się młodej dziennikarce.

— Nie bardzo wiem, o co pani chodzi... — odrzekł nieco zakłopotany Andrzej Strzelecki.

W sukurs przyszedł mu natychmiast prezes firmy, sponsorującej od lat lipcowe mityngi artystyczne nad Bałtykiem. Wyjął kartkę i jak z pistoletu maszynowego wypalił w oszołomioną dziennikarkę serią wydarzeń kulturalnych, na które w tym roku — jego (!) — spółka wydała ciężką kasę.

— Ale... Chodzi mi konkretnie... Międzyzdroje... — próbowała ratować twarz.

— Wystarczy?! — zapytał twierdząco i jednoznacznie prezes.

— Tak — cichutko odpowiedziała stłamszona dziewczyna.

Gwiezdny festiwal w Międzyzdrojach od samego początku organizowany jest pod czujnym okiem Waldemara Dąbrowskiego — zwanego tutaj przez wszystkich po prostu Waldkiem. To jego dziecko, jego impreza. Nikt mu jej nie odbierze. Są jednak ludzie, którzy sądzą, że Międzyzdroje to miernej jakości parada artystów na cześć Dąbrowskiego. On sam rzecz jasna stanowczo zaprzecza. Podkreśla, że niepotrzebne mu „wspomaganie”. A może — już — nie? W tym roku Waldek nie wystąpił bowiem w roli dyrektora festiwalu, lecz ministra kultury.

— To było na poprzednich „Międzyzdrojach”. Tutaj na festiwalu dowiedział się, że został mianowany. Siedzieliśmy z nim tak, jak teraz z panem, rozmawialiśmy i nagle przerwał, bo zadzwoniła jego komórka. Odebrał, chwilę pogadał. Kiedy stąd wyjeżdżaliśmy, to już był ministrem! Wtedy jeszcze nikt o tym w Polsce nie wiedział. A my tutaj — tak! — opowiada z dumą stały bywalec festiwalu.

Ciężko obraziłby jednak Waldemara Dąbrowskiego ten, kto by stwierdził, że został ministrem właśnie dzięki wakacyjnym fanaberiom artystycznym nad Bałtykiem. Bo Waldek od lat jest wręcz wielbiony przez naszych artystów. Szczególnie przez wywodzących się ze środowisk teatralnych i filmowych. Przed laty był przecież przewodniczącym Komitetu Kinematografii. Nie lubi jednak o tym mówić. Ale i nikt go o to nie pyta — nie wypada. Odchodził z tego stanowiska w atmosferze skandalu. Oskarżano go m.in. o nadużycia przy prywatyzacji tzw. PIF-ów (Polskich Instytucji Filmowych). Nikt mu jednak tego nie udowodnił. Po latach zaś określono Dąbrowskiego mianem zbyt postępowego — jak na owe czasy.

— Gdyby 10 lat temu pozwolono sprywatyzować polską kinematografię według jego pomysłu, to być może dzisiaj nie byłoby w kraju takiego zamętu w tej branży. Stare, dobre polskie kina mogłyby konkurować z zachodnimi sieciami. Niestety, większość już nie istnieje, a status prawny wielu innych do dzisiaj jest niejasny — narzeka jeden z warszawskich kiniarzy.

Minister Dąbrowski ma jeszcze jeden niepewny epizod w swoim artystyczno-rynkowym życiorysie. Kiedy pełnił funkcję dyrektora Opery Narodowej w Warszawie, zarzucano mu — też bez powodzenia — dość mętne prowadzenie interesów z firmami sponsorującymi wydarzenia artystyczne w operze. Z tamtych dni do dziś Waldkowi pozostała duma, że w budżecie warszawskiej opery za jego rządów aż ponad 1 proc. przypadał na fundusze pochodzące od prywatnych sponsorów. Dla jednych ten sukces był pretekstem do konstruowania daleko idących podejrzeń, dla innych — dowodem niespotykanej wręcz przedsiębiorczości w promowaniu sztuki. Zawiść i podziw krążą wokół niego do dziś. W Międzyzdrojach jacyś oszczercy szemrali po kątach, że najjaśniejszą gwiazdą w Międzyzdrojach jest minister Dąbrowski. Zwolennicy otwarcie odpierali ataki:

— Jest gwiazdą! Tak! Bo to jego festiwal! Bo on go stworzył od początku do końca! — grzmiał Andrzej Strzelecki.

Cztery dni międzyzdrojowego festiwalu były — jak co roku — niezwykle napięte i szczelnie utkane artystycznymi wydarzeniami wysokiej próby. Pierwszy stanął pod znakiem wieczornego koncertu zespołu Raz Dwa Trzy. Ale dwie godziny wcześniej dla wąskiego grona koneserów w kasynie Hotelu Amber Baltic wystawiono spektakl Teatru Ateneum „Zaświadczenie o inteligencji” w reżyserii Wojciecha Młynarskiego. Panowie: Piotr Fronczewski, Marian Kociniak, Marek Lewandowski, Krzysztof Tyniec i Tomasz Dedek brawurowo przypomnieli warszawskie lata 60., „Szpilki” i twórczość Jerzego Dobrowolskiego. Przypomnieli też, że należy „o właściwe towarzystwo dbać”, a „najlepsze są panienki z bardzo dobrych domów”. Dzień drugi to popis Hanki Bielickiej.

— Żadnych zdjęć, bo zapominam tekstu! — zastrzegła sobie ponoć u organizatorów osobiście.

Ochrona miała na początku w ogóle nie wpuszczać na przedstawienie ludzi z aparatami fotograficznymi. Wreszcie — tak, ale zdjęcia tylko pod koniec występu — kiedy już artystka dostanie kwiaty. Czcze gadanie! Bielicka tylko wyszła na scenę, a grad prasowych fleszy poraził ją jak grom z jasnego nieba. Stanęła jak wryta.

— A to łobuzy! — krzyknęła.

Krótka przerwa i fotoreporterów wyprosili ochroniarze. Niestety, tuż po antrakcie ci znów siedzieli przy scenie w komplecie, gotowi do ataku. Jak weszli? Wie tylko ten, kto ich wpuścił. Bielicka wyszła, spojrzała na nich badawczo, zignorowała i rozpoczęła słynny słowotok. Po kilkunastu minutach — tym razem nieśmiało i pojedynczo — flesze ponownie zaczęły błyskać. Nie wytrzymała...

— No nie mogę! Przepraszam państwa! Ale muszę przerwać! Łobuzy jedne! A macie, róbcie sobie! — krzyczała na nich zła Bielicka, pokazując raz lewy, raz prawy profil.

A w tych jakby diabeł wstąpił. Rąbali ją oślepiającym światłem raz po razie — bez litości. Zrozpaczona i zdezorientowana Pani Dziunia zaczęła niepewnym krokiem schodzić ze sceny, a nieśmiałe głosy z widowni piętnowały tych — pożal się Boże — polskich paparazzi. Atmosfera stawała się coraz bardziej gęsta i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie nagły ryk zranionego tygrysa z trzeciego rzędu.

— Już mi stąd!!! — to Krzysztof Kolberger nie wytrzymał.

Nieznośni „fotoamatorzy” wyszli natychmiast. Ale wrócili... Lecz tym razem tak, jak było ustalone od początku — „na kwiaty”. Łobuzy!

— Czy takie przedsięwzięcia, jak festiwal gwiazd, przekonują Pana do wydawania pieniędzy na polską kulturę i sztukę?

— Mnie przede wszystkim polska sztuka i kultura przekonuje do siebie. A Międzyzdroje? To jest tylko miejsce spotkań z przyjaciółmi, z osobami, które cenię, szanuję i podziwiam...

— A jak duży udział w tym przekonaniu ma Waldemar Dąbrowski?

— Jesteśmy z Waldkiem twórcami tego festiwalu, tak że on ma wpływ ogromny. Zresztą gdyby on nie mnie zaraził tą swoją myślą, pewnie by festiwalu nie było — Jan Kulczyk to jednocześnie organizator Międzyzdrojów i reprezentant tej bardziej zasobnej w fundusze części przyjezdnych, czyli świata biznesu.

Jest żywym przykładem symbiozy biznesu i sztuki w naszym kraju. A to przecież jeden z podstawowych celów tego festiwalu. Jan Kulczyk to równie barwna postać jak minister Dąbrowski. A może nawet bardziej... Do Międzyzdrojów zawitał też Zygmunt Solorz. No i oczywiście szefowie spółek, które oficjalnie patronowały tegorocznemu festiwalowi. Oni mówią otwarcie, że na sponsoringu chcą zarobić — i dlatego tutaj są. Oczywiście każdy z nich ma na to swój sposób.

— Nie sztuka wywalić sto baniek na balony reklamowe i rozstawiać je po całych Międzyzdrojach. To pieniądze wyrzucone w błoto. Wszystko trzeba robić z głową — jak my. Prezentujemy tutaj swoją, odmienną od pozostałych, formę promocji — komentuje przedstawiciel firmy patronującej festiwalowi.

Profesjonalny sponsor efekty takich przedsięwzięć mierzy dokładnie i bardzo często — kilka razy w roku. Powinny mieć przede wszystkim pozytywny wpływ na wizerunek promowanej marki. Jeżeli tak nie jest, sponsor powinien wycofać się z interesu.

— A gdyby się okazało, że Międzyzdroje to niewypał?

— Od kilku lat jesteśmy tu sponsorem.

— Ale gdyby się jednak okazało, że w tym roku nie ma pożądanych efektów? Wycofacie się?

— Tak.

— A kiedy za rok zadzwoni do was Waldemar Dąbrowski i znowu zaproponuje sponsoring?

— Waldkowi się nie odmawia — uśmiecha się patron i ucina rozmowę.

Na odchodne rzuca tylko, że bycie sponsorem na tym festiwalu to niewdzięczna rola.

— Artyści w tym kraju generalnie nie lubią biznesmenów — zawsze nie lubili! Przychodzą tylko wtedy, jak chcą pieniędzy. Czasami odnoszę wrażenie, że nasza obecność tutaj to dla nich przykra konieczność, że gdyby tylko mogli, obyliby się bez nas — kończy rozżalony przedsiębiorca.

Wszystko przez to, że podczas kulminacyjnej uroczystości festiwalu, artystów i biznesmenów usadzono w osobnych sektorach. A sponsorom podziękowano na samym końcu! Ot, taki ludzki żal.

Uroczystość, która stanęła ością w gardle sponsorów, to widowisko „Promenada Gwiazd” w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego. 3 lipca 2003 r. punktualnie o godzinie 20 na scenę obok Hotelu Amber Baltic wkroczyło 13 postaci, które tego dnia miały odcisnąć dłonie na pobliskim trotuarze. W scenografii stylizowanej na realia starożytnego Rzymu czekały, aż wywoła ich personalny limeryk autorstwa Wojciecha Młynarskiego (każdy napisany specjalnie na tę okazję). Laureaci pojedynczo schodzili ze sceny, zmierzali w kierunku trotuaru, tam się zatrzymywali i odciskali gwiazdorską dłoń, przyjmując, każdy z osobna, dość niecodzienną pozycję. W burzy oklasków wracali na scenę, po czym w komplecie — po godzinie — powrócili do hotelu. No może nie do końca w komplecie... Sama na placu boju pozostała Małgorzata Foremniak. Nie mogła się uwolnić od publiczności, skandującej nieustannie: „Małgosia!, Małgosia!, Małgosia!”. Rozdała autografy chyba wszystkim, którzy ich całym sercem pragnęli, po czym blada i wyczerpana, powoli udała się w stronę hotelu.

— Jest na topie, nie ma co! — dało się słyszeć komentarz kolegi po fachu.

Czwarty, ostatni, dzień festiwalu przebiegał pod znakiem wyjazdów i wczorajszego zmęczenia. Od rana lało. Hall hotelu Amber nie przypominał gwieździstego nieba — raczej pochmurne. Przed hotelem też pusto. Koniec festiwalu zbliżał się nieubłaganie, chociaż tego dnia na publiczność czekały jeszcze nie lada atrakcje, m.in.: „Muzyka ze słowami” w reżyserii Piotra Cieplaka z Janem i Marią Peszkami oraz zespołem VooVoo, koncert Stanisława Sojki i recital Stanisława Tyma. Na sam koniec miało być więc wesoło. Ale to chyba — jak wszystko tutaj — zgodnie z planem organizatorów. Bo Waldek powiedział wyraźnie:

— Trzeba siać optymizm!