Frekwencja w nadchodzących wyborach będzie mizerna. Byłoby inaczej, gdyby wyboru dokonywali tylko przedsiębiorcy.
Szefowie firm, których siedziby rozsiane są po wszystkich województwach w Polsce, prawie jednogłośnie deklarują udział w wyborach samorządowych. Gdyby tylko oni byli uprawnieni do głosowania, frekwencja w wyborach byłaby bliska 100 proc.
Z obowiązku
Argumenty przemawiające za udziałem w wyborach są podobne: nasi rozmówcy przypominają o patriotycznym i demokratycznym obowiązku, chcą mieć udział w tworzeniu władz lokalnych, a przez odpowiedni ich wybór wpływać na miejscową rzeczywistość.
— Tylko to daje jakąś nadzieję, że samorządy będą działały dobrze — uważa Dariusz Pachla, wiceprezes LPP.
— Coraz ważniejsze jest, aby o sprawach danego regionu decydowali kompetentni ludzie — dodaje Janusz Płocica, prezes Zelmera.
Niektórzy przedsiębiorcy wciąż się wahają i uzależniają udział w wyborach od tego, czy zdążą zapoznać się z programami poszczególnych kandydatów. Nieliczni przyznają, że do wyborów nie pójdą.
— Nigdy nie biorę udziału w żadnych wyborach. Jestem apolityczny — twierdzi Krzysztof Olszewski, prezes Solaris Bus & Coach.
Z perspektywy
Nie wiadomo, ilu tak naprawdę przedsiębiorców zdecyduje się wybrać w niedzielę do urn, choć można się spodziewać, że w tej grupie wynik będzie lepszy niż w całym społeczeństwie. Jak uczy historia, sondaże przedwyborcze wskazują na znacznie wyższą frekwencję od ostatecznej. Ostatnie sondaże wskazywały, że udział w wyborach deklarowało około połowy uprawnionych. Jak będzie — zobaczymy. Nie ma jednak co liczyć na rewelacyjny wynik.
— Spodziewam się, że frekwencja wyniesie 35-40 proc., czyli uzyskamy taką polską normę — przewiduje Radosław Markowski, socjolog i politolog Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
Frekwencja może okazać się niższa, bo wybory samorządowe cieszą się wśród Polaków mniejszą popularnością niż wybory parlamentarne czy prezydenckie. W pierwszych wyborach do rad gmin w 1990 r. wzięło udział ponad 42 proc. uprawnionych. Trzy lata później, w wyborach do Sejmu, frekwencja była o 10 pkt proc. wyższa. Jednak już rok później w następnych wyborach samorządowych wzięło udział niespełna 34 proc. Polaków. W 1995 r. w wyborach prezydenckich wysoka — jak na nasze standardy frekwencja w drugiej turze przekroczyła 68 proc. Później nastąpił spadek zainteresowania polityką w społeczeństwie, czego dowodem był niespełna 48-procentowy udział w wyborach parlamentarnych z 1997 r.
Ostatnie wybory parlamentarne, przeprowadzone jesienią 2005 r., przyciągnęły do urn zaledwie 40,6 proc. uprawnionych. Trudno spodziewać się, by wynik nadchodzących wyborów okazał się znacząco lepszy.
Coś tu nie gra
Frekwencja w wyborach parlamentarnych w Europie Zachodniej wynosi średnio 80 proc., we wschodniej — 68-69 proc., w Polsce — 40 proc. O czym to świadczy?
— Że zarówno politycy, jak i zdecydowana większość społeczeństwa są do niczego jako obywatele. Ludziom nie chce się głosować, a politycy na to grają — uważa Radosław Markowski.
Jego zdaniem, niska frekwencja zawsze sprzyja polityce emocji, a nie rozumu.
— W takich okolicznościach zyskują partie grające na emocjach, np. nienawiści. Wyborcom podpowiada nie umysł, lecz trzewia. Niska frekwencja będzie sprzyjać PiS — uważa socjolog.
Nie ma dobrego naukowego wytłumaczenia dla niechęci do głosowania. Za taki stan rzeczy odpowiedzialna mogłaby być niekorzystna struktura społeczna, uwarunkowania kulturowe lub instytucjonalne. Jednak w Polsce trudno znaleźć jakieś patologie w którymś z tych obszarów.
— Naukowe dociekania niczego nie wniosą ze względu na ogromny chaos polityczny. Dlatego można w tym przypadku wypowiadać sądy tylko „na nosa” lub „na trzewia”. Gdybym miał jednak wskazać głównego winowajcę utrzymującej się niskiej frekwencji, byłyby to elity polityczne ostatniego szesnastolecia — dodaje Radosław Markowski.