Neumann, mój ukochany

Jacek Konikowski
opublikowano: 2011-02-16 11:05

Aga Zaryan wie, że wielkie koncerny lepią artystów na własną modłę i taka muzyka jest nieszczera (a w jazzie to zbrodnia). Może dlatego, że nie jest z plasteliny tak głośno o jej interpretacjach?

"Business Class": Już nie jesteś panią od angielskiego…

foto: Marta Orlik/COSMOPO
foto: Marta Orlik/COSMOPO
None
None

Aga Zaryan*: Moja kariera? Splot szczęśliwych przypadków. I ludzi. Przez 10 lat, aż do drugiej płyty, miałam drugi zawód. Wśród amerykańskich jazzmanów to zresztą częste... Utrzymywałam się dzięki własnej firmie - filii dużej szkoły językowej dla dzieci, prowadzonej przez moją mamę. To był mój „dayjob”. Po siedmiu godzinach bycia miss Agnes, zabawy z dziećmi w angielski, biegłam do domu. Godzina na przebranie, szybko do klubu, na scenę i kolejne trzy godziny śpiewania - często poważnych ballad jazzowych - dla dojrzałej publiczności.

Skąd się wziął twój pseudonim?

Pseudonimy są w jazzie popularne. Mnóstwo wokalistek i wokalistów nie używa prawdziwych nazwisk. Z pragmatycznych powodów: dla większości obcokrajowców Agnieszka Skrzypek jest równie trudne do wymówienia, jak ułożenie orgiami.
Mój dziadek - powstaniec warszawski, któremu zresztą dedykowałam płytę „Umiera piękno”, poświęconą powstaniu - nazywał się Jan Zarański. Zaryan to po prostu skrót jego imienia i nazwiska. Ale również część nazwiska mojej dawnej wielkiej, nowojorskiej miłości sprzed lat… Wolę trzymać się jednak wersji o ukochanym dziadku (śmiech).

Jazzowej wokalistce niełatwo się przebić. Są z tego pieniądze?

Szczerze? Ja się na pieniądzach nie znam, choć je lubię. Mateusz, mój menedżer, najlepiej opowie, jak to się stało, że w końcu zdobyłam popularność. Zajmowałam się zawsze wyłącznie stroną artystyczną - bez jakichkolwiek kalkulacji. Może to był klucz do sukcesu, rodzącego się w bólach? Udało mi się wypromować dopiero osiem lat po pierwszym występie na scenie i po drugiej płycie. Zaczęłam śpiewać na scenie jako dwudziestolatka, jeszcze w dawnym Remoncie, potem przez lata w Tygmoncie. Po wydaniu w 2001 roku debiutanckiej płyty miałam nominacje do Fryderyka, płyta świetnie się sprzedawała w Japonii. Przełom jednak nie nastąpił… Dopiero siedem lat później - przy drugiej płycie - coś zaskoczyło.

W 2006 roku - kiedy poleciałaś do Stanów nagrywać drugą płytę.

Wtedy poznałam, przypadkowo, mego obecnego menedżera. Pozostawił mi swobodę artystyczną, nie próbował przerobić na „gwiazdę”. Dlatego unikam wielkich koncernów muzycznych, które lepią artystów na własną modłę. Taka muzyka nie jest szczera. Postanowiłam, że albo będę robić coś, co daje mi wolność artystyczną, albo nie będę śpiewać w ogóle. A już na pewno nie chórki u gwiazdy pop! Na szczęście pojawił się Mateusz... Pomógł wypromować moją drugą płytę, dotarła do szerszego grona odbiorców. W końcu odetchnęłam.

Skąd czerpiesz inspiracje?

Życie mnie inspiruje. Śpiewam o tym, co mnie spotkało, czego sama doznałam... Nie wymyślam tematów. Bo taki jest jazz, muzyka duszy. Gra się i śpiewa własne, przefiltrowane przeżycia. Tu nie ma kalkulacji. Trzeba grać i śpiewać to, co się czuje. Po prostu.

No i mamy polski sukces… Chętnie jednak wracasz do jazzowych klubów Nowego Jorku

Nowy Jork to magnes przyciągający muzyków z całego świata. Miasto tętniące jazzem. Kiedyś w metrze usłyszałam wokalistkę śpiewającą tak pięknie... Stałam jak wryta, słuchałam i beczałam ze wzruszenia. Także dlatego, że tej dziewczynie nie udało się przebić! Mam swój ulubiony klub jazzowy - Village Vanguard. Tam czas się zatrzymał, czuć aurę Nowego Jorku z lat 30. Atmosfera i wystrój są niezmienne od kilkudziesięciu lat. Mały, niepozorny z zewnątrz, nie żaden ekskluzywny. Wchodzi się wąziutkim korytarzem i schodkami do piwnicy. Małe stoliczki, czarne kotary… Grali w nim najsłynniejsi muzycy, tworzący historię jazzu, i grają współczesne legendy. Można tam usłyszeć muzykę, która jest niczym balsam dla duszy. Takich klubów jest coraz mniej. Nawet jamy nie są już takie jak kiedyś. Dziś na jam trzeba się zapisać: jest lista, muzycy są wywoływani na scenę. Dlatego nie chadzam na nowojorskie jamy. O rany! Zapomniałam dać akustykowi swój mikrofon!

Bo jesteś roztrzepana?

Bywam, bywam… Zawsze śpiewam do swojego mikrofonu, ukochanego Neumanna. To mikrofon pojemnościowy, rzadkość w jazzie, bo zazwyczaj korzysta się z takich w studiu, nie na scenie. Mogę śpiewać bez butów czy sukienki, ale nie bez Neumanna. Zresztą raz się tak zdarzyło, że zapomniałam sukienki i tuż przed występem musiałam biegać po sklepach w poszukiwaniu nowej. Ale bez mikrofonu? Nigdy! No, pędzę, bo zaraz wchodzę na scenę, a chłopaki nie mają mojego Neumanna…

* Agnieszka Skrzypek (pseudonim Aga Zaryan) ukończyła
szkołę muzyczną im. Fryderyka Chopina w Warszawie oraz studium jazzu,  w którym była podopieczną Ewy Bem. Dwukrotna stypendystka międzynarodowych warsztatów jazzowych: Stanford Jazz Workshop i Jazz Camp West w Stanach Zjednoczonych, gdzie kształciła się pod kierunkiem m.in. Rebecki Parris i Madeline Eastman. W 2004 r. uzyskała licencjat na Akademii Muzycznej w Łodzi na Wydziale Muzykoterapii.
W marcu 2002 r. nagrała debiutancki album „My Lullaby”, który został nominowany do nagrody Polskiej Akademii Fonograficznej Fryderyk. Nagrany 5 lat później kolejny albumu „Picking Up the Pieces” zyskał miano podwójnej Platynowej Płyty. Kolejny album, wydany z okazji 63 rocznicy Powstania Warszawskiego – „Umiera Piękno” - przyniósł Adze Zaryan tytuł Złotej Płyty oraz nagrodę Fryderyka.