Dlaczego zamieniła pani stabilną i bezpieczną pracę na niepewny biznes?
Ewa Lewandowska: To nie było impulsywne. Zawsze miałam dwie sprzeczne potrzeby – przynależności i niezależności. Pierwsza kazała mi trzymać się grupy, druga nakłaniała do wzięcia spraw w swoje ręce i wyrażania siebie. W korporacji, gdzie ceni się hierarchię i dyscyplinę, nie ma miejsca dla jednostek samodzielnych, a tym bardziej niepokornych. W pewnym momencie brak autonomii zaczął mi tak bardzo przeszkadzać, że odeszłam z Polsatu, w którym przepracowałam 14 lat i do którego mam duży sentyment.
Ówczesna pani szefowa nie pochwalała tego pomysłu.
Nina Terentiew szczerze ostrzegała mnie przed tym krokiem, mówiąc, że popełniam błąd. Zwracała uwagę na to, jak trudno się przebić samemu na rynku. Kazała mi pomyśleć o tym, czy zdołam utrzymać siebie i swoje dzieci. Jej szczerość wynikała jednak z autentycznej troski, a nie z chęci zakwestionowania mojego potencjału. Po tej rozmowie wróciłam do domu roztrzęsiona i pełna obaw o przyszłość, ale ostatecznie znalazłam w sobie dość odwagi, by odejść.
Dołącz do uczestniczek Power to Women, 21-22 maja w Warszawie >>
Co o tym przesądziło?
Dwie kwestie. Po pierwsze czułam, że ogień, który we mnie płonie, zaczyna gasnąć. Miałam jeszcze wiele do zaoferowania, ale jakby nikt tego już ode mnie nie oczekiwał. Wiedziałam, że pozostając dłużej w Polsacie, stracę to, co zawsze popychało mnie do działania, i stanę się cieniem samej siebie. Druga rzecz to rywalizacja, korporacyjny wyścig szczurów. Dotarło do mnie, że nie chcę walczyć o status, ale o słuszne sprawy. To był moment, kiedy otworzyły mi się oczy na nowe możliwości.
Praca w Polsacie nie była pani pierwszym doświadczeniem w branży medialnej.
Nie, przed dołączeniem do Polsatu pracowałam w Radiu Zet oraz współtworzyłam skierowane do mężczyzn Radio 94, obecnie znane jako Antyradio. Odkąd pamiętam, zawsze chciałam robić coś kreatywnego i dającego poczucie sprawstwa, a tę potrzebę łatwiej zaspokoić w mniejszych strukturach. Korporacja oferowała mi natomiast stabilizację i wyjątkowe możliwości rozwoju, choćby dzięki zaangażowaniu w wielkoskalowe i wysokobudżetowe projekty. Zawsze to doceniałam. Gdy jednak w 2016 r. wróciłam z urlopu macierzyńskiego po urodzeniu trzeciego dziecka, zdałam sobie sprawę, że nie pasuję już do tego środowiska. Dusiłam się w korpo. Wcześniej myślałam, że w Polsacie doczekam emerytury. Decyzja o zmianie ścieżki kariery, oznaczająca skok w nieznane, była zaskoczeniem dla mnie samej, a cóż dopiero dla innych.
Jakie argumenty przemawiały przeciwko tej decyzji?
Ludzie często mówią o potrzebie rozpoczęcia wszystkiego od nowa, ale mówić to jedno, a podjąć konkretne działania, jak złożenie wypowiedzenia czy założenie firmy, to coś zupełnie innego. W moim wypadku był to krok ryzykowny, bez gwarancji sukcesu. Zwłaszcza że nie pochodzę z majętnej rodziny, która mogłaby przyjść mi z finansową pomocą w razie porażki. Miałam 45 lat, czyli byłam w wieku, który wielu ludzi uznaje za nieodpowiedni, by otwierać nowy rozdział w karierze. I jeszcze jedno: raczej jestem bohaterką drugiego planu, a kierowanie biznesem kreatywnym niekiedy wiąże się z koniecznością wyjścia z cienia. To wbrew mojej naturze.
Rzeczywiście, podczas przygotowań do naszej rozmowy nie znalazłem w internecie zatrzęsienia informacji na temat Ewy Lewandowskiej, co sugeruje, że unika pani bycia w centrum uwagi.
Mój partner czasem żartuje, że ciągle pozostaję w swojej strefie komfortu, ale ja nie mam ochoty jej opuszczać. Nigdy nie aspirowałam do roli osoby publicznej, bez względu na branżę – czy to show-biznes, polityka czy media. Jednak jako producentka filmów, które czasami wzbudzają kontrowersje, niekiedy znajduję się w sytuacjach typowych dla osób znanych z pierwszych stron gazet. Mimo że nie jestem rozpoznawana na ulicach, moje nazwisko pojawia się coraz częściej, niekiedy również w kontekście surowych recenzji filmowych. Gdyby chociaż chodziło o konstruktywną krytykę, ale to w wielu wypadkach zwyczajny hejt.
Wpadła pani z deszczu pod rynnę.
To znaczy?
Zamieniła pani korporacyjną rywalizację na hejt, z którym często muszą się mierzyć celebryci.
Nie jest aż tak źle. Niemniej polskie dziennikarstwo, choć ma swoje jasne punkty, często jest zafiksowane na tworzeniu clikbaitów. Nie oferuje treści merytorycznych i pogłębionych, lecz skupia się na przyciąganiu uwagi odbiorców za wszelką cenę, byle tylko zwiększyć liczbę odsłon. Tytuły artykułów cechują się przesadą lub wprowadzają w błąd, co ma wywołać impulsywne kliknięcie lub ostry komentarz. Taka praktyka prowadzi do powierzchownego traktowania tematów, często kosztem rzetelności i prawdy.
Faktycznie, wyprodukowany przez pani firmę erotyk „365 dni” – podobnie jak jego sequel – został zjechany przez krytyków od góry do dołu. Czy spodziewanie się innych reakcji nie świadczyłoby o naiwności?
Hejt, który po premierze filmów spotkał wszystkich twórców, zaskoczył mnie z kilku powodów. Pierwszym jest to, że dziennikarze zlekceważyli oczekiwania i zainteresowania odbiorców. Książka Blanki Lipińskiej okazała się bestsellerem. Gdy zaproponowano nam przeniesienie jej na ekran, pomyślałam, że to żart, ale potem się dowiedziałam, że powieść jest bestsellerem. Stwierdziłam, że warto odpowiedzieć na społeczną potrzebę. Naszym celem nie było epatowanie nagością, seksem, ale stworzenie dobrej produkcji bazującej na tym tytule, choć z pominięciem drastycznych scen. Drugi aspekt, który mnie zdziwił, dotyczył postawy krytyków. Ci sami, którzy w rozmowach ze mną gratulowali mi sukcesu, publicznie publikowali negatywne recenzje, nie przebierając w słowach. Ta rozbieżność między prywatnymi a medialnymi wypowiedziami na temat „365 dni” jest dla mnie niezrozumiała i rozczarowująca.
Jest pani dumna z tego tytułu?
Jestem dumna z każdej naszej produkcji. Do „365 dni” udało się nam odkryć doskonałego kandydata do głównej roli, co następnie wpłynęło na jego międzynarodową karierę. Ten tytuł, mimo krytyki, otworzył drzwi innym polskim filmom za granicą. Erotyk „365 dni” długo był numerem jeden w serwisie Netflix na świecie. W 2020 r. nie było filmu, który miałby większą widownię zarówno na innych platformach, jak i w kinach.
Zdobądź kompetencje współczesnej liderki >>
Za granicą reakcja branży była dużo lepsza.
Zagraniczne, w tym amerykańskie wytwórnie gratulowały nam takiego hitu. Jednak w Polsce, zamiast mówić o sukcesie, skupiono się na hejcie i destrukcji. W horrorach są brutalne sceny, w filmach sensacyjnych morderstwa i nikt nie robi z tego problemu, jakby oglądanie przemocy było dla widza czymś neutralnym, a nawet pożądanym. My przedstawiliśmy archetyp pięknej kobiety i dominującego mężczyzny, co stało się przyczynkiem do gorących dyskusji wśród seksuologów, psychologów i socjologów. Niektórzy potwierdzili, że fantazje pokazane w filmie są rzeczywiście obecne wśród kobiet. Zamiast jednak koncentrować się na analizie i wnioskach płynących z tych debat, większą uwagę zwrócono na moralne oburzenie. To przesłoniło racjonalne i wolne od hipokryzji podejście do tematu.
Niektórzy krytycy wyrazili opinię, że przedstawione w „365 dniach” fantazje są głęboko osadzone w patriarchalnym świecie.
Gdyby więcej recenzji było tak wyważonych i spokojnych, może doszłoby do ważnej dyskusji dotyczącej dyskryminacji, równości płci czy społecznych i zawodowych ról kobiet i mężczyzn. Oczywiście chętnie bym się do takiej debaty przyłączyła. Każdy spór może być konstruktywny, jeśli jest prowadzony w kulturalnej i szanującej różne punkty widzenia atmosferze, a tego w polskich mediach zabrakło. Naprawdę trudno rozmawiać z ludźmi, którzy posługują się językiem nienawiści i agresji. To nie jest właściwa forma dialogu.
Jakich użyłaby pani argumentów, gdyby po kolejnym kontrowersyjnym filmie Ekipy doszło do takiej kulturalnej debaty?
Odwołałabym się do przekazu naszych produkcji splecionego z moimi życiowymi doświadczeniami. Podkreśliłabym, że kobiety powinny same szanować siebie i szukać partnerów, którzy będą je szanować. Nigdy nie spotkałam się z dyskryminacją w pracy, ale wiem, że takie przypadki się zdarzają. Dlatego ważne jest, by kobiety były świadome swoich praw i nie bały się ich dochodzić. Kolejna rzecz: właściwe postawy społeczne kształtują się w domach. Wychowanie dzieci, a zwłaszcza chłopców, w duchu równouprawnienia to nie tyle kwestia słów, ile przykładu dawanego przez rodziców. Jako matka dwóch synów staram się wpoić im wartości, które pozwolą im wyrosnąć na mężczyzn szanujących kobiety. Równie istotne jest, by kultura promowała pozytywne przykłady męskich postaci, które warto naśladować.
Mogłaby pani wskazać kogoś takiego?
W mojej karierze spotkałam wielu inspirujących mężczyzn, a jednym z nich był Andrzej Woyciechowski, z którym miałam zaszczyt współpracować na początku mojej drogi zawodowej w Radiu Zet. Był on wyjątkową osobowością – nie tylko wybitnym dziennikarzem, ale też wspaniałym człowiekiem. Pamiętam, jak zagadnął mnie, gdy zestresowana czekałam na rozmowę rekrutacyjną w tej rozgłośni. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że mam do czynienia z właścicielem i prezesem stacji. Krótka pogawędka i słowo „powodzenia” wlały we mnie potrzebną energię. Ostatecznie udało mi się zdobyć tę posadę, co uważam za jeden z największych sukcesów w życiu.
To samo można powiedzieć o pani firmie. Ile osób ją tworzy?
Na co dzień pracujemy w piątkę, ale na planie filmowym zespół rozrasta się do około 80 osób. To wcale nie jest dużo, zważywszy jak wymagająca i czasochłonna jest produkcja filmu – od preprodukcji do premiery zajmuje rok lub półtora. Zatem tak: ten biznes uważam za nasz sukces. Nasz, bo ma w nim udział wielu fantastycznych ludzi – w tym Tomek Mandes, mój życiowy i zawodowy partner. Nigdy we mnie nie zwątpił. Dziś ramię w ramię robimy fajne rzeczy i tworzymy zgraną ekipę.
Kiedy zyskała pani pewność, że pani przedsięwzięcie biznesowe osiągnęło sukces?
Takimi momentami były wszystkie premiery. Szczególnie w pamięć zapadła mi ta, podczas której prowadzący odczytał list od Niny Terentiew, mojej byłej mentorki i szefowej. Pani Nina nieczęsto rozdaje komplementy. Kojarzy się raczej z wysokimi standardami i surowością w ocenie. Przydomek „Caryca” mówi sam za siebie. Tym bardziej wzruszył mnie i bardzo ucieszył jej piękny gest świadczący o tym, że po latach doceniła moją determinację, odwagę i osiągnięcia.
Czy swoją mocą dzieli się pani z kobietami?
Staram się dzielić mocą ze wszystkimi ludźmi bez względu na płeć, wiek czy pozycję społeczną. Gdybym jakoś wyróżniała kobiety, świadczyłoby to o tym, że traktuję je jako grupę wymagająca specjalnej opieki. To dopiero byłaby dyskryminacja.