Obchody 100. rocznicy pierwszego posiedzenia Senatu II Rzeczypospolitej Polskiej (28 listopada 1922 r.) przebiegły na posiedzeniu izby współczesnej wręcz aksamitnie.
Zgodnie przemawiali prezydenci Andrzej Duda i Bronisław Komorowski, marszałkowie Tomasz Grodzki i Elżbieta Witek, premier Jerzy Buzek. Wszyscy skoncentrowali się na historii oraz rozmaitych wątkach ustrojowych, taktownie omijając miny kadencji 2019-23. Przy tak wyjątkowej okazji dżentelmeńska umowa o zawieszeniu na dwie godziny sporów miała świąteczny sens. Obecna kadencja parlamentu jest pierwszym od stu lat przypadkiem tak ostrego konfliktu, na polityczne noże, między trzymanym przez ekipę rządową Sejmem a przechwyconym przez opozycję Senatem. Taki dualizm był niewyobrażalny ani w międzywojennej II RP, ani też od początku współczesnej III RP. Zdarzał się natomiast dawno temu, w królewskiej I RP – rozebranej przez agresywnych sąsiadów w 1795 r. – gdy sejmowa brać szlachecka często miewała zdanie przeciwne senackiej magnaterii.
Epokowym aktem ustrojowym, który zdefiniował polski parlament, była kultowa ustawa rządowa z 3 maja 1791 r. Konstytucja ustanowiła Sejm dzielący się na Izbę Poselską i Izbę Senatorską, obradujące pod całościowym przewodnictwem króla. Nadała im prawną całkowitą równość, przy czym w uprawnieniach legislacyjnych zdecydowanie postawiła na decyzyjność Izby Poselskiej. Po odzyskaniu niepodległości bywało w II RP różnie. Pierwsza konstytucja tzw. marcowa z 1921 r. również wyraźnie preferowała Sejm, chociaż ówczesnej prawicy udało się przeforsować odtworzenie Senatu, i to w formie odrębnej pod własną nazwą. Potem sanacyjna konstytucja tzw. kwietniowa z 1935 r. w niektórych uprawnieniach wywyższyła Senat. Co zresztą po wojnie stało się głównym powodem zlikwidowania tej wrażej ideologicznie izby przez komunistów w trybie sfałszowanego referendum z 1946 r. I wreszcie w 1989 r. tym razem PRL-owska lewica, kombinując miękkie lądowanie w nowym ustroju, sama przeforsowała odtworzenie Senatu. Rzucenie wyborów do tej eksperymentalnej izby na całkowicie wolny rynek powiązane zostało z radykalnym ograniczeniem jej uprawnień. Sejm i Senat zostały prestiżowo zrównane, ale w realiach decyzyjnych druga izba jest zakompleksioną siostrą pierwszej – np. w strategicznej kwestii powoływania rządu nie ma nic do powiedzenia. Takie umocowanie zostało usankcjonowane w Konstytucji RP z 1997 r. Generalnie zatem już od 1791 r. nie istniało ani nie istnieje w jakiejkolwiek polskiej konstytucji ani jedno zdanie, ani jedno słowo uzasadniające tytułowanie Senatu „izbą wyższą”. Każdy, kto tak współcześnie mówi, jest po prostu zaprzańcem wobec dzieła i reform Konstytucji 3 Maja. Niestety, ten fatalny błąd rozchodzi się niczym wirus HIV czy COVID-19, bezmyślnie powtarzany przez prezydentów, marszałków, premierów i naturalnie przez media. Fejka o „izbie wyższej” upowszechnili także wszyscy mówcy podczas poniedziałkowej akademii stulecia.
Odtworzony kolejny raz w 1989 r. Senat oczywiście odegrał ogromną rolę podczas przemian ustrojowych. Jednak później, gdy w 1991 r. już demokratycznie wybrany został Sejm, senacki eksperyment ustrojowy powinien się zakończyć. Teoria państwa i prawa dawno rozstrzygnęła, że drugie izby parlamentarne mają sens wyłącznie w ustrojach federalnych. A przecież Polska to najczystsze państwo unitarne, nasze województwa o często sztucznych granicach to nie żadne tam stany, prowincje czy inne landy. Senat jednak mocno usadowił się w Konstytucji RP, obiektywnie pożyteczne dla państwa skreślenie go wymagałoby zgody… samych senatorów – i tak ustrojowy kamienny krąg się zamyka.
