ODSZEDŁBYM W 2000 ROKU

Sroka Jarosław
opublikowano: 1999-03-05 00:00

ODSZEDŁBYM W 2000 ROKU

Świeża krew:

Teraz panuje moda na rozmawianie za pośrednictwem prasy. Dlatego także chciałbym skorzystać z tej okazji. Spotkałem wspaniałą dziewczynę. Uwielbiam ją, ale ona jeszcze tego nie wie lub nie chce wiedzieć. Nie mam jednak żadnych szans — żali się Grzegorz Tuderek.

Były szef holdingu budowlanego chciał zakończyć karierę w 15 rocznicę objęcia fotela szefa Budimexu. Teraz tworzy własną spółkę budowlaną.

Grzegorz Tuderek nie kryje, że był zaskoczony decyzją właścicieli, którzy tak niespodziewanie zrezygnowali z jego usług. W ciągu kilku godzin stracił posadę i przyjaciół. Były prezes twierdzi, że sam zrzekłby się stanowiska, ale dopiero w przyszłym roku, bo od dawna marzyło mu się stworzenie własnej firmy.

„Puls Biznesu” — Dlaczego akcjonariusze Budimexu stracili Grzegorza Tuderka?

Grzegorz Tuderek — Fakt odwołania mnie należy rozpatrywać w dwóch kategoriach. Po pierwsze, sprawa jest bardzo czysta i nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Byłem wynajętym menedżerem i właściciele — skoro uznali, że nie podoba im się moja gęba — zgodnie z kodeksem handlowym, mogli zrezygnować z moich usług. Jednak z drugiej strony, sprawę załatwiono w bardzo nieelegancki sposób.

— Co konkretnie zarzuca Pan właścicielom?

— Gdy kilkanaście lat temu przejmowałem stery Budimexu, to zorganizowano uroczystość na cześć Michała Siery, ustępującego szefa, którego bardzo szanowaliśmy. Poprzedni dyrektor został honorowym prezesem przedsiębiorstwa. Tym razem zdecydowano się na prostacki scenariusz — co przyznał nawet szef Templetona.

— Czyli był Pan zaskoczony decyzją akcjonariuszy?

— Bardzo. Wydawało mi się, że moje stosunki z właścicielami, zwłaszcza wiodącymi, są wręcz przyjacielskie. I to jest dla mnie szczególnie bolesne, bo kwestia utraty posady jest w takich przypadkach drugorzędna. Straciłem zaufanie do osób, których nigdy nie zawiodłem. Trzeba jednak umieć zachować w takich sytuacjach twarz.

— Na rynku kapitałowym mówi się, że do Pana odwołania bezpośrednio przyczyniły się dwie osoby. Marek Michałowski, pański następca, oraz Stanisław Pacuk, prezes Kredyt Banku PBI — wieloletni przyjaciel. Czy to prawda?

— Powtórzę tylko raz jeszcze. Wydawało mi się, że także w kierownictwie spółki miałem przyjaciół.

— Dlaczego Panu podziękowano za usługi?

— Taka odpowiedź na pewno wkrótce padnie i nie będzie wygodna dla niektórych osób. Chciałbym tylko podkreślić, że przekazałem spółkę w rozkwicie, w doskonałej kondycji finansowej, z pełnym portfelem zamówień. Prognozy zysku były imponujące. Oczywiście, po drodze, przytrafiła nam się wpadka z Dromexem. Chodzi o libijskie należności tej spółki, które nie zostały dostatecznie zbadane przez Marka Michałowskiego — poprzedniego szefa Dromexu — i wpłynęły na obniżenie prognozy zysku Budimexu.

— Odwołanie Pana ze stanowiska było kolejnym, w dość krótkich odstępach czasu, usunięciem z fotela prezesa dawnej centrali handlu zagranicznego, przedstawiciela tzw. starej kasty menedżerskiej.

— Może rzeczywiście chodzi w tym przypadku o próbę oczyszczenia spółek publicznych z nomenklaturowego menedżmentu. To chyba jednak dość naciągana teza.

Na całym świecie nikt tak łatwo nie rezygnuje z szefów starszego pokolenia. O ich przydatności do pracy decydują wyniki spółek.

— W Polsce jest to jednak zupełnie inna kategoria szefów...

— Powtarzam, że to może być bardzo naciągana teza, ale zaskoczę Pana. Zamierzałem zrezygnować z posady w 2000 roku. Taki miałem pomysł na zwieńczenie 15-letniej kariery kierowniczej w Budimeksie. I jeszcze coś. Na pewno rekomendowałbym na mojego następcę Marka Michałowskiego.

— Czy najemnik ma prawo do wskazywania swoich następców? O tym decydują przecież właściciele...

— Oczywiście. Ale jeżeli ktoś pracuje w przedsiębiorstwie 25 lat, a od 15 lat jest jego szefem, to najlepiej zna załogę oraz predyspozycje potencjalnych kandydatów na prezesa spółki.

— Czego nie zdążył Pan zrobić w Budimeksie?

— Chciałem koniecznie sfinalizować projekt, który już wkrótce okaże się bardzo atrakcyjny także finansowo. Mam na myśli budowę centrum handlowo-wystawowego w Krasnem między Rzeszowem a Łańcutem. Graniczą tam ze sobą trzy państwa. Ta lokalizacja aż się prosi o taką infrastrukturę. Ruch turystyczno-handlowy będzie coraz większy, a więc zrodzi się potrzeba tworzenia nowych miejsc pracy. Mam nadzieję, że koledzy z Budimexu starannie potraktują ten projekt.

— A to zaskakujące, bo myślałem, że żałuje Pan, iż nie zdążył podpisać porozumienia między Budimexem a Exbudem?

— Zdążyłem. Porozumienie było wynegocjonowane i parafowane.

— Kiedy?

— Chcieliśmy nadać temu wydarzeniu uroczysty charakter. Zaplanowano bankiet i konferencję prasową. Wydrukowano zaproszenia. Scenariusz ten zresztą powtórzono, ale już beze mnie.

— Komentowano to jednak w ten sposób, że nie chciał Pan tego porozumienia i m. in. z tego powodu został odwołany. To prawda?

— Doniesienia prasowe o moim rzekomym konflikcie z Witoldem Zaraską były wyssane z palca. Prywatnie bardzo się lubimy, ale rzeczywiście zawzięcie konkurowaliśmy, co zresztą wychodziło obydwu holdingom na dobre. Może rzeczywiście szef Exbudu trochę przesadził ze stwierdzeniem, że nasze porozumienie jest wstępem do konsolidacji sektora budowlanego, ale jego intencje są bardzo czytelne. Znając Witka, nie wykluczam, że całe to zamieszanie wokół porozumienia było formą zasłony dymnej, próbą odwrócenia uwagi od innych projektów Exbudu — na przykład próby przejęcia Gdańskiego Przedsiębiorstwa Robót Drogowych.

— Czy Pana zdaniem porozumienia tego typu mają sens? Może rzeczywiście, jeżeli mówi się o próbach konsolidacji, to trzeba to robić w taki dość agresywny sposób jak Exbud — GPRD?

— Należało pójść dalej. Wydaje mi się, że dobrym pomysłem byłoby po prostu wymienić się akcjami Budimexu i Exbudu.

— Ale Exbud nie chciał?

— Wręcz przeciwnie. Witold Zaraska nie powiedział nie. Piłka jest teraz po stronie Budimexu. Generalnie jednak porozumienia tego typu znaczą bardzo niewiele.

— To po co podpisał Pan dokument z Exbudem?

— Powtarzam, że prawdziwym barometrem rzeczywistych intencji stron byłaby wymiana akcji. Takie porozumienia jak nasze — co zresztą Exbud rozegrał wzorcowo — są jednak doskonałym narzędziem marketingowym dla firm. I raczej niczym więcej, bo zbyt dużo jest tam rozbieżnych interesów, pól potencjalnego konfliktu. Zresztą sam prezes Zaraska przyznaje, że podobna umowa podpisana kilka lat temu z Mostostalem Warszawa umarła śmiercią naturalną.

— Czy wierzy Pan w konsolidację polskich firm budowlanych?

— Mówiłem na ten temat już wielokrotnie. Na rynku powinno działać cztery-pięć silnych holdingów budowlanych. Krajowe firmy muszą więc szukać okazji do współpracy...

—... bo przyjdzie Niemiec i wyrówna?

— Nie. To zdecydowana przesada. Sprawa podbijania polskiego rynku przez niemieckie koncerny jest zbytnio demonizowana. Miałem bardzo dobre kontakty z szefami niemieckich firm z branży i żaden z nich nie pozwoliłby sobie na myślenie w tych kategoriach. Powiem więcej. Będąc jeszcze prezesem Budimexu, rozmawiałem z potężnym niemieckim koncernem budowlanym na temat jego zaangażowania się kapitałowego w naszą spółkę. Rozważaliśmy także możliwości współpracy Dromexu z innymi znanymi firmami, także niemieckimi. Oczywiście Niemcy chcieli mieć w tych spółkach współdecydujący głos, ale nie musiało to oznaczać większości kapitałowej.

— Czyli Budimex szuka inwestora branżowego?

— Nie wiem. Jedno jest pewne — Budimex nie ma po prostu alternatywy.

— Czyli potrzebuje takiego partnera?

— Nie chciałbym zabierać głosu w tej sprawie. Należy poczekać na ujawnienie strategii nowego zarządu. Mam obecnie około 1 proc. akcji spółki i na pewno będę jej surowym recenzentem.

— A co się Panu może nie podobać? I w którym kierunku Budimex na pewno nie powinien iść?

— Nowy zarząd nie powinien tak bezwolnie podporządkowywać się dyktaturze właścicieli. Należy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy firma ma być silna i funkcjonować jak trzeba? Jeśli tak, to trzeba zaufać kierownictwu i wierzyć w jego umiejętności i intuicję. Teraz jednak decyzje zapadają w gabinetach analityków giełdowych. To błąd. Przykładowo, część analityków twierdzi, że Budimex nie prowadzi działalności developerskiej, więc powinien coś zrobić w tym kierunku. Inni zaś, że w ogóle powinien się takiej działalności pozbyć. Akcjonariusze słuchają, zarządy są zdezorientowane, to jakaś choroba.

— Czy Budimex powinien pielęgnować działalność developerską?

— Koniecznie. Poza oczywistymi korzyściami, działalność taka stwarza możliwość wszechstronnego kształcenia kadry menedżerskiej, która może nauczyć się robić interesy. Nie wiem więc, dlaczego Budimex miałby zrezygnować z developerki. A doszły mnie takie słuchy. Podobnie zresztą nie mogę zrozumieć, dlaczego spółka — podobno — zamierza sprzedać hotel Magda w Licheniu. A może opłaci się go zatrzymać, bo miejsce to odwiedza każdego roku około 2,5 mln pielgrzymów.

— Ile kosztowało akcjonariuszy Budimexu pokojowe odejście Grzegorza Tuderka?

— Podpisałem zobowiązanie, że nie ujawnię takich informacji.

— Jedno jest jednak pewne: nie musi Pan już pracować...

— Wręcz przeciwnie. Utworzyłem firmę budowlaną. Jestem jej wiodącym udziałowcem. Pracujemy już nad czterema projektami.

GRZEGORZ TUDEREK

Lat 62. Inżynier budownictwa lądowego. Posiada doświadczenie zawodowe z zakresu budownictwa i handlu zagranicznego. W latach 60. i 70. pracował na wielu budowach poza granicami Polski, m. in. jako zastępca dyrektora budowy kopalni siarki w Iraku. W latach 1978-1983 był wicekonsulem w Chicago. W latach 1974-78 i od 1983 związany z CHZB Budimex. Od 1985 r. pełnił funkcję dyrektora Naczelnego, a następnie prezesa zarządu. Jednocześnie był członkiem rad nadzorczych kilku innych spółek. W październiku 1998 r. został zwolniony z funkcji prezesa Budimexu.

Jarosław Sroka

fot. Grzegorz Kawecki