Wczoraj dokładnie o godz. 10.03 upłynęło sto dni prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Okazji do świętowania za bardzo nie było, albowiem 2 kwietnia stał pod znakiem narodowego skupienia w rocznicę śmierci Jana Pawła II, a poza tym w ostatnich dniach prezydenccy kanceliści doprowadzili Lecha Kaczyńskiego do dotkliwej propagandowej porażki z Wojciechem Jaruzelskim, który zwrócił swój Krzyż Zesłańców Sybiru.
Sto dni to zaledwie 5,5 proc. pięcioletniej kadencji, ale stanowi próbkę dającą już pojęcie, czego się spodziewać po pozostałych 94,5 proc. Najważniejszy wniosek zapisany został w tytule komentarza — Lech Kaczyński jest wybranym i zaprzysiężonym prezydentem RP, ale... nie głową państwa. Składając starszemu o 45 minut Jarosławowi raport „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania”, sam się usytuował podrzędnie wobec brata. Wątpliwości nie mają partyjni podwładni bliźniaków, którzy w Sali Kongresowej niedawno obwołali Prawdziwym Przywódcą IV RP — oczywiście Jarosława.
W następstwie rodzinnego układu, Lechowi Kaczyńskiemu prezydentura RP utożsamiła się z jego honorową prezesurą PiS. Preferowanie przez prezydentów własnej opcji politycznej jest zjawiskiem ogólnoświatowym, czego żywymi przykładami są George Bush, Jacques Chirac czy choćby Wiktor Juszczenko. W Polsce równowagę — ale polegającą na wojowaniu ze wszystkimi — zachowywał tylko Lech Wałęsa, bo już Aleksander Kwaśniewski miał „serce po lewej stronie”. A jednak demonstracyjna wręcz monopartyjność Lecha Kaczyńskiego wykracza poza prezydenckie standardy. Być może wyjaśnienie, czemu tak się dzieje, znajduje się w finansowych sprawozdaniach komitetów wyborczych... Kwaśniewskiego można określić prezydentem SLD-owskim w 59,2 proc. — bo taką część kosztów pokryła mu partia — ale wobec pozostałych 40,8 proc. starał się budować wizerunek „prezydenta wszystkich Polaków”. Budżet kampanii Lecha Kaczyńskiego przesądza, iż jest on prezydentem PiS-owskim w 100 proc.
Stosunek prezydenta do gospodarki pozostaje taki, jaki wyłożył w wywiadzie udzielonym „PB” w czasie kampanii wyborczej — czyli właściwie nijaki. Dziedzina ta generalnie jest Lechowi Kaczyńskiemu obca — i dlatego przyjął strategię pozostawienia jej w całości rządowi PiS. Ustawy firmowane przez premiera prezydent podpisuje „automatycznie” — w tym ową zdyskwalifikowaną przez Trybunał Konstytucyjny nowelizację radiowo-telewizyjną. Dotychczas zatrzymał swoje pióro na dłużej tylko nad ustawą „becikową” w wersji przegłosowanej przez LPR wespół z PO wbrew PiS — ale w końcu ją zatwierdził, co wymusiło na rządzie dokonanie korekty budżetu.
W rozbudowanym przyprezydenckim „rządzie” jak dotychczas nie ma miejsca na choćby doradcę — nie mówiąc już o podsekretarzu stanu — do spraw gospodarczych. Dlatego trudno się nawet dziwić, że Lech Kaczyński do dzisiaj nie ujawnił, czy podtrzymuje przyznawanie corocznych Nagród Gospodarczych Prezydenta RP, czy też inicjatywa ta poszła do kosza — jako wroga ideałom IV RP. Ale to drobiazg wobec zaniechania na dużo ważniejszym polu — pojęcie „ekonomizacji polityki zagranicznej” jawi się prezydentowi Kaczyńskiemu abstrakcją, a przynajmniej tak wynika z przebiegu jego wizyt zagranicznych.
Podsumowując, zacytuję zdanie prezydenta skierowane do nas, dziennikarzy: „Jeśli państwo myślą, że w tej kwestii będę zachowywał poprawność, no to się państwo głęboko mylą”. Gdy pejoratywnie rozumiana „poprawność” dotyczy np. oceny filmu „Jan Paweł II” po jego premierze — to pod opinią prezydenta w tej akurat sprawie podpisuję się obiema rękami. Ale gdy Lech Kaczyński powtarza za bratem pretensje pod adresem „poprawnego” Trybunału Konstytucyjnego, to — Boże, chroń nas przed IV RP...