Polski rynek filmowy zdziczał
Finansowanie produkcji filmowej w naszym kraju odbywa się na dzikich zasadach. Pieniędzy jest coraz mniej, bo kapryśni prezesi stacji telewizyjnych nie chcą i nie muszą ich wydawać na polskie kino. Z kolei prywatni inwestorzy, którzy chcieliby łożyć na rodzimą kinematografię nie robią tego, bo blokuje ich brak odpowiednich przepisów prawnych. Na naszym rynku egzystują jedynie producenci-ryzykanci, którzy robią filmy kierując się wyłącznie miłością do kina. Jednym z nich jest Dariusz Jabłoński, prezes Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych.
„Puls Biznesu”: Mam do wydania pięć milionów dolarów i lubię kino. Co mi Pan proponuje?
Dariusz Jabłoński: Jeżeli pan kocha kino, to dobrze jest zainwestować w film, który kosztuje 10 mln USD.
„PB”: Dlaczego?
D.J.: Po pierwsze 10 mln przy pańskich pięciu oznacza, że nie tylko pan pokrywa koszty tej inwestycji — tak jest zawsze lepiej. Po drugie, skala takiej produkcji jest stosunkowo bezpieczna.
„PB”: Kiedy to ryzyko się zwiększa?
D.J.: Poważnym ryzykiem jest inwestowanie w filmy, które kosztują 1 mln USD. Dopiero wysoki nakład gwarantuje jakiś zwrot kapitału. Ja używam tutaj porównań do ruletki. To znaczy inwestowanie w filmy na poziomie 1 mln USD to jest granie na numery. Przy inwestycjach w produkcje wysokonakładowe, czyli te powyżej 5 mln USD, jest graniem na czerwone lub czarne.
„PB”: Załóżmy, że się zdecydowałem. Ile na tym zarobię... w Polsce?
D.J.: Inwestując 5 mln USD w produkcję 10-milionową ma pan właściwie gwarancję zwrotu pieniędzy. Jeżeli się uda, to otrzyma pan uczciwy procent, wyższy niż lokata w banku. Natomiast zawsze istnieje możliwość 2-3 krotnego przebicia.
„PB”: Ale czy to, co zaproponowałem, jest w ogóle realne?
D.J.: Myślę, że trzeba rozmawiać o faktach. Mamy za sobą cztery tzw. produkcje wysokonakładowe. Nie nazywam tego superprodukcjami, bo brzmi to śmiesznie, jeśli ma się świadomość, że średni budżet europejskiego filmu to 3,5 mln USD. Mieliśmy cztery duże tytuły, które weszły do kin. Dwa z nich spokojnie się spłaciły wraz odsetkami, przynajmniej tzw. twardym inwestorom, czyli tym, którzy nie korzystają z filmu, tylko liczą na zwrot pieniędzy. Dwa kolejne przyniosły solidne zyski.
„PB”: Te dwa kolejne tytuły, to jakie?
D.J.: Oczywiście „Pan Tadeusz” i przede wszystkim „Ogniem i mieczem”. W przypadku tego drugiego tytułu mieliśmy do czynienia z potężnym przewyższeniem nakładów. Tutaj wszyscy udziałowcy zostali sowicie wynagrodzeni za to, że byli pierwsi. Mamy jednak wiele produkcji niskobudżetowych, z których w ciągu ostatnich 10 lat zwróciło się prawdopodobnie około 15 filmów.
„PB”: Z mniej więcej ilu?
D.J.: Rocznie, od 1990 roku, produkujemy powiedzmy pomiędzy 20 a 25 filmów. Czyli z ponad 200 filmów.
„PB”: No tak, ale Pan w dalszym ciągu nie odpowiedział na moje pytanie. Zgłaszają się do Pana gracze z dużymi pieniędzmi, którzy chcą inwestować w filmy?
D.J.: Są tacy. Tylko, że oni chcieliby gwarancji zwrotu pieniędzy. Niestety, tego żaden przyzwoity producent filmowy nie może zagwarantować. On może powiedzieć, jakie są obliczenia, jaka jest szansa na zysk, stopień ryzyka, itp. Natomiast nie ma tutaj gwarancji pełnego zwrotu inwestycji.
„PB”: Ile pieniędzy wydaje się u nas rocznie na produkcję kinową?
D.J.: Według takich prostych wyliczeń do tego roku są to kwoty rzędu 80-90 mln zł.
„PB”: A ile ich powinno być?
D.J.: Tych pieniędzy powinno być mniej więcej 150 mln zł. Taka kwota postawiłaby ten rynek na nogi. Oczywiście przy dobrym systemie kierowania tym strumieniem pieniędzy, czyli przy wyraźnych kryteriach, na co należy je wydawać.
„PB”: Skąd wziąć te 60-70 milionów?
D.J.: W tej chwili brakuje dużo więcej.
„PB”: Ale przed chwilą Pan powiedział...
D.J.: Tak wiem. Ale Pan pytał, ile rocznie mniej więcej krąży pieniędzy na polskim rynku filmowym. Natomiast w tym roku, jeśli chodzi o rozpoczęte produkcje, jest ich o wiele mniej.
„PB”: Dlaczego?
D.J.: Ponieważ Telewizja Polska, która wydawała na filmy około 60 mln zł rocznie wstrzymała finansowanie polskiego kina. Tak naprawdę mamy teraz do czynienia z pieniędzmi rzędu 15 mln zł, czyli z absolutnym załamaniem dotychczasowego systemu finansowania. Zresztą, to było od dawna do przewidzenia i wszystkim o tym mówiliśmy. Ale do dzisiaj wyglądało to na wieszczenie czegoś, co się nigdy nie wydarzy.
„PB”: Jakie są przyczyny tej sytuacji?
D.J.: Całe ostatnie 10 lat polskiej kinematografii opierało się na finansowaniu przez telewizję publiczną, która cieszyła się pewną nadwyżką środków i wydawała je na filmy kinowe. Wszyscy byli tak zachwyceni tą sytuacją, że nie zwrócili uwagi, że jest ona tymczasowa i właściwie nie ma odpowiednika w żadnym kraju europejskim.
„PB”: Twierdzi Pan, że telewizje w innych krajach nie płacą za produkcję filmów?
D.J.: Wszystkie płacą, natomiast w żadnym z krajów Unii Europejskiej telewizja publiczna nie jest w takim stopniu odpowiedzialna za kino jak u nas. Jednocześnie nikt w Polsce nie zwrócił uwagi na to, że te zobowiązania są zobowiązaniami dobrej woli, a nie systemowymi. Nie ma żadnego uregulowania prawnego, które zobowiązywałoby stacje telewizyjne do łożenia określonej ilości środków na produkcję kinową. Tymczasem, zaczynając od Francji, przez Niemcy, Wielką Brytanię i Włochy, na Hiszpanii kończąc, jest inaczej. W tych krajach jest to rozwiązane ustawowo. U nas nikt o to nie zadbał. Finansowanie produkcji filmowej w Polsce jest finansowaniem chaotycznym.
„PB”: Jak to?
D.J.: Z jednej strony opiera się ono na twardych rynkowych pieniądzach, pochodzących w tej chwili przede wszystkim z banków w formie kredytów. To finansowanie niestety skazane jest w którymś momencie na zawał. Nie ulega wątpliwości, że przy 7 czy 10 dużym filmie musi nastąpić potknięcie. Z drugiej strony nasz system jest chaotyczny, bo opiera się na dobrej woli. Decyzja o finansowaniu zależy od dobrej woli władz Telewizji Polskiej i nadawców prywatnych. Właściwie nic ich do tego nie zobowiązuje, ani nie zachęca.
„PB”: Czego nam potrzeba, żeby na tym dzikim rynku zagościła cywilizacja?
D.J.: Przede wszystkim odpowiedniego ustawodawstwa. W części państw UE ci, którzy inwestują w film, mają za to odpis od podatku. Państwo namawia ich w ten sposób do finansowania filmów z pewnym zmiękczeniem ryzyka. Jest też wariant hiszpański, w którym państwo gwarantuje bankom spłatę kredytu. To znaczy, jeżeli bank udzieli kredytu na produkcję filmu i uzna, że to jest dobra inwestycja, ale mimo to inwestycja niestety się przewróci, to państwo bierze na siebie ciężar tego zobowiązania i spłaca je bankowi. Jeżeli chodzi o nadawców telewizyjnych, to w krajach unijnych wszystkie stacje TV zobowiązane są w jakiś sposób do finasowania rodzimej kinematografii. Tutaj oczywiście rodzi się pytanie: czy państwo może zmuszać prywatne podmioty gospodarcze do przeznaczania części zysków na produkcjęfilmów?
„PB”: No właśnie. Co z zasadami wolnego rynku?
D.J.: Są, ale tak na prawdę nie ma takiego kraju, w którym zasady wolnego rynku byłyby całkowicie stosowane. W każdym z nich zawsze gdzieś następuje interwencja państwa. W tym przypadku państwo oczekuje od telewizji środków na produkcję filmową, która jest zawsze podstawą programu tych stacji.
„PB”: Ale na przykład w USA nie ma chyba aktów prawnych, które nakładałyby na prywatne stacje telewizyjne obowiązek finansowania kinematografii?
D.J.: Ale są akty prawne, które dają stuprocentowe odpisy każdemu obywatelowi, chcącemu zainwestować w kulturę, m.in. w film. To jest jedno. Po drugie rynek amerykański bardzo trudno porównywać z jakimkolwiek rynkiem europejskim. Tam większość filmów spłaca się na miejscu. Nie ma takiego państwa w Europie, które mogłoby to samo powiedzieć o swojej produkcji filmowej. Po prostu język filmu jest takim ograniczeniem, że dana produkcja właściwie nie wykracza poza obszar językowy, poza sukcesami festiwalowymi i promocyjnymi. Im mniejsza populacja mówiąca w danym języku, tym oczywiście film jest trudniejszy do spłaty. Fakt, że w naszym kraju film „Ogniem i mieczem” przy 40 milionowej populacji, przyciąga 8 mln widzów, to jest cud i o tym trzeba pamiętać.
„PB”: Długo te cudy będą się jeszcze w Polsce zdarzały?
D.J.: Mogą się powtórzyć. Ale w tym roku mamy już do czynienia z normalnością. Dwa filmy, które wystartowały w tym roku na wiosnę „W pustyni i w puszczy” i „Przedwiośnie”, odniosły sukces finansowy, ponieważ ich konstrukcja finansowa została zrealizowana zgodnie z wcześniejszymi założeniami i budżetem. Jednocześnie przyniosły spłatę wraz z odsetkami twardym inwestorom — to jest normalne. Pozytywnym elementem normalności też jest to, że przy trudnej sytuacji rynkowej, filmy za 5 mln USD przy dobrej promocji osiągają 2 mln widowni. Proszę zwrócić uwagę, że jeżeli te filmy wchodzą miesiąc po sobie jeden po drugim i przy podobnej skali osiągają podobny wynik, to mamy pewną podstawę sądzić, że jest to jakaś przewidywalność polskiego rynku. To już jest jakiś pewnik. Nie jest za to pewnikiem wynik „Ogniem i mieczem”, bo, powtarzam, to jest cud.
„PB”: Ale ciągle rozmawiamy o filmach z półki lekturowej. Przecież te zapasy się kiedyś wyczerpią. Rok temu mówił Pan, że to musi nastąpić, ale produkcje te nakręcą koniunkturę i wzbudzą zaufanie potencjalnych inwestorów.
D.J.: Myślę, że ten temat jest otwarty. Oczywiście poważnym zagrożeniem jest tutaj każda kolejna duża produkcja, która może się nie spłacić i wtedy nasze rozmowy zamiast łatwiejsze, będą coraz trudniejsze. Jednocześnie wierzę też jednak w to, że przynajmniej 2 czy 3 producentów wyciąga wnioski z rynku i pracuje nad następnym etapem działalności. Mówiąc wprost, nie mam wątpliwości, że oprócz mnie jeszcze 2-3 producentów doskonale wie, co należy teraz zrobić.
„PB”: Co należy teraz zrobić?
D.J.: Oczywiście gdybym teraz to powiedział, to byłoby ich już 10, albo 20. Trzeba po prostu wyciągać wnioski. Po pierwsze trzeba pamiętać o tym, że droga lektur jest zamknięta. Myślę, że przyszła pora teraz na tego, który pierwszy podejmie ryzyko zrobienia filmu o podobnej skali, ale na oryginalnym scenariuszu. Sądzę, że taki ryzykant w ciągu najbliższych 2 lat się pokaże i jeżeli uda mu się przekonać inwestorów do poniesienia wspólnego ryzyka, to podejrzewam, że nagroda będzie sowita.
„PB”: A co się stanie, gdy na rynku zabraknie reżyserów o takich nazwiskach jak Wajda, Hoffman,Bajon czy Kawalerowicz? Kto będzie robił kasowe filmy?
D.J.: Ale nigdy nie będzie godnych następców, jeżeli nie będzie odpowiedniego systemu. Filmy powstają nie takie, jakie chcieliby robić producenci, tylko takie, jakie producenci zrobić mogą. W Polsce każdy film musi mieć znane nazwiska. Nic na to nie poradzę, taki jest rynek. Wbrew niemu nie zrobię filmu. Mogę go zrobić, jeżeli wyłożę swoje pieniądze. Ale producenci nigdy nie inwestują swoich pieniędzy w film. To byłoby szaleństwo. To jest największy absurd, jaki można usłyszeć. Producenci są od robienia filmów, a nie od ich finansowania. Od architektów nikt nie oczekuje finansowania swoich projektów.
„PB”: Ale Pan wziął kredyt na „Przedwiośnie”. To jest przecież forma inwestycji.
D.J.: To jest właśnie element tego dzikiego rynku. Pozamienialiśmy się wszyscy rolami. Ja podjąłem rolę inwestora ze świadomością, że jeżeli się potknę, to po prostu przestanę istnieć na tym rynku. Jeżeli producenci zamieniają się w tych, którzy biorą kredyty i zastawiają domy po to, żeby zrobić film, to jest wspaniałe i romantyczne, ale to nie jest normalny świat.
„PB”: Robią filmy po to, żeby zarobić, czy dlatego, że kochają kino?
D.J.: Chcą po prostu robić filmy. Wokół tych dużych polskich filmów stworzono jakąś niedobrą atmosferę pod hasłem, że one są skierowane tylko na zysk. Na Boga! Czy Andrzej Wajda robiąc „Pana Tadeusza” liczył na zysk? Czy ktokolwiek przytomny mogł mówić o zysku przy „Przedwiośniu”? Nie! My chcemy robić duże filmy. To jest jasne, że każdy producent i reżyser chce robić jak największe filmy. Jeżeli istnieje taka możliwość, to się je robi. Nikt przytomny nie zrezygnuje z wielkiego filmu, jeżeli poświęcił temu całe życie — jak Filip Bajon czy ja. Skoro pojawiła się możliwość zrobienia „Przedwiośnia”, które zawsze chcieliśmy zrobić, to je zrobiliśmy. Ponieśliśmy jednocześnie ryzyko finansowe, z którego podejrzewam żaden krytyk literacki nie zdawał sobie sprawy. Miłość do filmu i Żeromskiego udowodniliśmy nie tylko sercem — robiąc film, ale i głową — wystawiając ją pod gilotynę rynku.
„PB”: Opłacało się?
D.J.: Jesteśmy dopiero 5 miesięcy po premierze. Najpierw musimy spłacić do końca bank i dopiero zaczniemy zarabiać. Ale opłacałność z mojego punktu widzenia ma jescze inną stronę. Otóż zrobiłem duży film, przez rok zatrudniałem 500 wartościowych ludzi i udało nam się ściągnąć do kin 2 mln ludzi na Żeromskiego. Czy to mało?
„PB”: Zawsze mogło być lepiej.