Pozagiełdowy gigant podgryza producentów wędlin

Kamil KosińskiKamil Kosiński
opublikowano: 2016-02-24 22:00

Akcje Kani i Tarczyńskiego są wskaźnikowo tanie, ale kolejek po nie nie ma. I raczej się na to nie zanosi.

Niezłe wyniki, stabilny biznes i wskaźnikowo tanie akcje — to w skrócie charakterystyka dwóch giełdowych producentów wędlin — Zakładów Mięsnych Henryk Kania i Grupy Tarczyński. Ich notowania jednak nie rosną, bo na jedno poważne ryzyko nakłada się kolejne. Tym pierwszym jest wejście na rynek w ubiegłym roku zakładów Pini Polska. Po Pini Polonii i Pini Hamburgerze to trzecie przedsięwzięcie Piero Piniego w Polsce, jednak pierwsze, które jest nastawione na produkcję wędlin. Włoch zainwestował w masarnię 200 mln zł, planując osiągnięcie mocy produkcyjnych rzędu 400 ton dziennie.

— Pini Polska jeszcze nie zdobywa rynku, ale jej moce produkcyjne są takie jak Kani i Tarczyńskiego razem wzięte. Obie spółki mają dobre perspektywy wzrostu sprzedaży, o ile Pini nie rozpocznie wojny cenowej. Systematyczne inwestowanie w rynek poprzez kampanie marketingowe oraz poszerzanie portfolio produktowego stwarzają im potencjał zarówno do wzrostu przychodów, jak i wyniku EBITDA — uważa Łukasz Rudnik, analityk Trigonu DM.

— Obie giełdowe spółki twierdzą, że Pini Polska to nie ich segment, bo oferuje najtańsze szynki i kiełbasy — a zwłaszcza Tarczyński to segment premium. Ale w dłuższym terminie jest to jakaś konkurencja, choć oczywiście wszystko pozostaje kwestią czasu i promocji marki — dodaje Michał Krajczewski, analityk Banku BGŻ BNP Paribas.

Biedronka z Lidlem

Zagrożenie jest tym większe, że obie giełdowe masarnie są mocno uzależnione od sprzedaży w sieciach marketów. Partner tej skali co Pini staje się dla sieci handlowych realną alternatywą wobec dotychczasowych dostawców. A przecież połowa sprzedaży Kani przypada tylko na jedną sieć — Biedronkę.

— Nie jestem pewny, czy w Kani wszyscy dostrzegają inny problem. Chodzi o bardzo słaby operacyjny cash flow w długim terminie. Zyski spółki są w dużej mierze papierowe. Na to nakłada się uzależnienie od Biedronki. Były kwartały, w których 75 proc. sprzedaży Kani realizowane było do Biedronki, a wiemy, że sieci handlowe potrafią zrywać kontrakty bez sentymentów. W przypadku Tarczyńskiego tego typu ryzyko jest mniejsze. Na Lidla przypada 23-24 proc. sprzedaży. Jednak już 25 proc. sprzedaży do jednego kontrahenta uważane jest za poziom ryzykowny — mówi Dariusz Świniarski, analityk DM Banku BPS.

— Tarczyński 25-30 proc. sprzedaży lokuje w Lidlu. Sieci marketów ogółem odpowiadają za 50-60 proc. sprzedaży spółki. Handel tradycyjny to 25-30 proc., eksport — około 10 proc. — dodaje Michał Krajczewski.

Markety są tym bardziej ryzykowne, że obciąży je nowy podatek, który mogą chcieć przerzucać na swoich kontrahentów. To znów szansa dla Pini Polska, która może zdecydować się na warunki, na które Kania i Tarczyński nie będą mogły przystać.

Źródło mięsa

Nie bez znaczenia dla potencjału Pini Polska jest istnienie siostrzanej Pini Polonii. To wielka ubojnia. Kania i Tarczyński muszą kupować od dostawców zewnętrznych mięso, z którego robią wędliny. Dodatkowo uderza w nich osłabienie złotego wobec euro, bo nie mają znaczących wpływów w walucie obcej, a dużo mięsa importują.

— Polski rynek uboju jest na tyle rozdrobniony, że firma, która potrzebuje dużych dostaw, ma problemy ze znalezieniem dostawców. Dlatego Kania i Tarczyński importują mięso — głównie z Niemiec i Danii — zaznacza Michał Krajczewski. — Obie spółki nie mają znaczących wpływów w walucie, a z zagranicy — głównie z Niemiec — importują około połowy wykorzystywanego mięsa — dodaje Łukasz Rudnik.