Prezydencja Rady UE już na półmetku

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2025-03-30 20:00
zaktualizowano: 2025-03-30 15:35

Czas biegnie szybko i ani się obejrzeliśmy, a tu 31 marca 2025 r. upływa połowa półrocznej prezydencji Polski w ministerialnej Radzie Unii Europejskiej.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Wydarzenie niewątpliwie jest wiekopomne, ale tylko z powodu jego rzadkości kalendarzowej. Poprzednio polski rząd – również Donalda Tuska – przejął kierowniczą pałeczkę w legislacyjnym organie UE w drugim półroczu 2011 r., teraz ją trzyma w pierwszej połówce 2025 r., a kolejna sztafetowa zmiana trafi się dopiero około 2040 r.

Od 1 stycznia, a nawet już wcześniej, krążą w obiegu publicznym nadęte balony pseudomocarstwowości. Co chwilę gdzieś komuś się wypsnie, że oto Polska nagle kieruje… całą Unią Europejską! Niby przejęzyczenie, ten fałszywy skrót pojęciowy zdarza się przede wszystkim politykom rządzącej tzw. koalicji 15 października, a także prorządowym mediom. Fikcja mocarstwowości z innych powodów udzieliła się również prezydentowi Andrzejowi Dudzie i politykom opozycji, którzy ostro krytykują premiera Donalda Tuska za niewykorzystywanie wyimaginowanej dziejowej szansy politycznej.

Na półmetku prezydencji enty raz wypada mi przypomnieć traktatowe realia decyzyjne. Kolegialną głową UE jest Rada Europejska, czyli szczyt 27 premierów i prezydentów. Ponadnarodowy rząd, mający wyłączną inicjatywę prawodawczą, stanowi 27-osobowa Komisja Europejska. Unijna legislatura jest dwuizbowa, co często bywa zapominane. Odpowiednik Sejmu to wybierany bezpośrednio 720-osobowy Parlament Europejski (PE). I dopiero na końcu kwartetu głównych instytucji, czyli poza podium, lokuje się Rada UE jako druga izba legislacyjna, współtworząca razem z PE dyrektywy i rozporządzenia. W odniesieniu do ustroju krajowego to mniej więcej nasz Senat, chociaż inaczej skonstruowany. Traktatową prawdę hierarchiczną muszą przyjąć do wiadomości wszyscy pompujący zamki na piasku.

Hasło przewodnie polskiego przewodnictwa brzmi „Bezpieczeństwo, Europo!”. Ustalone zostało przez rząd w grudniu 2024 r., w przewidywaniu nie tylko rozwoju sytuacji na froncie ukraińsko-rosyjskim, lecz już z wiedzą, kto 20 stycznia 2025 r. złoży w Waszyngtonie przysięgę prezydencką. Lejtmotyw okazał się proroczy, zorientowany nie tylko na przewidywalne wraże działania Władimira Putina, lecz także na całkowicie nieprzewidywalne w pierwszych tygodniach kadencji zagrywki Donalda Trumpa. Obiektywnie to czynnik fatalny dla legislacyjnego spokoju prezydencji, której dorobek na razie okazuje się bardzo miałki, nieco powyżej zera. Inną okolicznością bardzo niekorzystną – ale wynikającą z polskiego kalendarza politycznego – jest trafianie się właśnie w szczególnych półroczach naszego przewodnictwa w Radzie UE… krajowych wyborów. W 2011 r. taką terminową zbitkę spowodowały parlamentarne, a w 2025 r. prezydenckie.

Podczas półrocza zorientowanego hasłowo na bezpieczeństwo Polska absolutnie nie ma szans stać się w tym zakresie unijnym przewodnikiem. Wobec zaognionej sytuacji na froncie ukraińsko-rosyjskim oraz szokującej zmiany polityki rządowej USA – europejskie stery przejmują nie tyle instytucje unijne, ile dawne potęgi kolonialne. Przede wszystkim Francja, w tandemie nie z przyciszonymi powyborczo Niemcami, lecz z pozaunijną Wielką Brytanią. To w Paryżu i Londynie odbyły się 17 lutego, 2 marca i 27 marca trzy szczyty tzw. koalicji chętnych do wspierania Ukrainy, łączące struktury UE i NATO. Także wojska francuskie i brytyjskie miałyby stanowić trzon hipotetycznych sił rozjemczych, których status prawny na razie jest abstrakcją. Trudno uniknąć déjà vu po 121 latach od tzw. entente cordiale, czyli serdecznego porozumienia francusko-brytyjskiego z 1904 r. Jeden wspomnieniowy element jednak mi nie pasuje, albowiem do tamtego związku dołączyła w 1907 r. na trzeciego… Rosja.